czwartek, 11 grudnia 2014

Wspomnienia z campu



Natalia Wąsik  (3C)
sonia-fogg@autograf.pl



Wie ein Fest nach langer Trauer,
wie ein Feuer in der Nacht.

Krajobraz z serii tych, których zdjęcie można powiesić sobie na ścianie - góry porośnięte winoroślami, w dole woda wielka i czysta (jezioro Garda). Uważny obserwator dopatrzy się jeszcze jednego elementu, który raczej nie przystaje do pejzażu z wakacyjnej pocztówki. Pomiędzy cyprysami a winogronami, na jednym ze wzgórz, znajduje się cmentarz; spoczywa tam prawie 22 tysiące żołnierzy niemieckich, którzy walczyli we Włoszech w czasie drugiej wojny światowej. Odkąd cmentarz ten został założony (a było to w roku 1955), opiekę nad nim sprawuje niemiecka organizacja Volksbund Kriegsgräberfürsorge. Jej głównym celem jest pielęgnowanie pamięci o ofiarach wojny. Odbywa się to poprzez utrzymywanie cmentarzy, na których spoczywają żołnierze. Ważnym zadaniem Volksbundu jest także edukacja. Co roku organizowanych wiele tzw. "workcampów" (nikt nie nazwie tego "obozem pracy"). Miałam szczęście spędzić na jednym z nich ponad dwa tygodnie wakacji i bez patosu mogę stwierdzić - ten camp zmienił moje życie.

Wyjazd podzielony był na dwie części - pierwsza z nich odbywała się w Soltau (w Niemczech), druga w Costermano (we Włoszech, nad wspomnianym we wstępie jeziorem Garda). Pierwsza - poświęcona pierwszej wojnie światowej, druga - drugiej. Część z was pomyśli teraz "nie ma co czytać dalej, przecież nie lubię historii". Dajcie mi szansę, bo choć nie ma się, oczywiście, czym chwalić, uważam za warte podkreślenia, że właściwie od sześciu lat szczytem moich możliwości na historii była ocena dostateczna (choć i zdarzyła się fenomenalna czwórka na zakończenie gimnazjum). Niemniej jednak ja i historia nigdy tymi samymi drogami nie chadzałyśmy.
Na camp pojechałam spontanicznie, namówiła mnie przyjaciółka. Niby chciałam jechać, ale bałam się nadmiaru historii w wakacje. Z takim nastawieniem przyjechała większość osób, które były tam pierwszy raz. Stali bywalcy wiedzieli już, na co sie nastawić. Przede wszystkim na ludzi, którzy przyjechali tam z dziewięciu krajów. Pierwszym językiem był tam z założenia niemiecki, ale z czasem wymieszał się on dosyć z angielskim. Trudno opisać w kilkunastu zdaniach wszystko to, co przeżyłam. Ale spróbujcie wyobrazić sobie moje zdziwienie, kiedy dowiedziałam się, że będziemy mieszkać w koszarach, pod prysznicem nie ma zasłonek (ach ta codzienna kąpiel w stroju!), naszymi sąsiadami mieszkającymi za płotem są żołnierze NATO (ok, to nie był płot, raczej podwójna warstwa drutu kolczastego); pewnego dnia zaczepili mnie i zapytali, kiedy nasza grupa wyjeżdża, bo zastanawiają sie, czy mogą już zacząć strzelać. Na szczęście zmienili plany. Nic nie odda atmosfery wieczorów, kiedy siedziałam z Rosjanami i udawałam, że znam rosyjski lub momentu, kiedy wzięłam kolegę z Turcji na rękę, wskoczyłam na stół w stołówce i stwierdziłam, ze nauczę go tańczyć poloneza albo gdy jechałyśmy z przyjaciółką na zakupy samochodem Bundeswehr i opowiadałyśmy kierowcy - żołnierzowi o polskim przysłowiu "za mundurem panny sznurem"…

Nie sądziłam, że w sprzyjających warunkach, historia może mnie zaciekawić. W koszarach braliśmy udział w warsztatach. Polegały one na rozwiązaniu przez nas testu dotyczącego naszych odczuć związanych z pierwszą wojną światową. Należało wybrać jedną z czterech odpowiedzi, czyli stanąć w miejscu oznaczonym odpowiadającą mu literą, a następnie podać uzasadnienie. Innym razem dobrani byliśmy w grupy na podstawie państw, w których mieszkamy, żeby wspólnie zastanowić się, jakie znaczenie miała wojna dla naszego kraju. Zajęcia te uświadamiały nam, jak wiele prawd historycznych istnieje równolegle obok siebie.

Ważnym elementem wyjazdu była tez praca na cmentarzach. W Soltau wszyscy, jak jeden mąż, z zapałem mniejszym bądź większym wyrywaliśmy chwasty, czyściliśmy pamiątkowy pomnik i stawialiśmy zapory na drodze, by uniemożliwić rowerzystom spieszącym do pobliskiego Heideparku jazdę po terenie cmentarza. W Costermano podział obowiązków wyglądał inaczej: część pracowała na cmentarzu, a część została w opactwie (to było nasze drugie miejsce noclegowe) i zajmowała sie biografiami żołnierzy spoczywających niedaleko nas.
Było to zapewne ciekawe przeżycie dla obserwatora - patrzeć, jak różni ludzie reagują na różne historie. Została mi przydzielona postać Christiana Wirtha. Nigdy wcześniej o nim nie słyszałam, ale o jego „wspaniałych niekonwencjonalnych pomysłach” nie było mi dane nie słyszeć. To właśnie ten człowiek wymyślił, że „świetnym rozwiązaniem” będzie informowanie Żydów o zbiorowym prysznicu zamiast mówienia im, że za chwilę zginą w komorze gazowej. Zadanie polegało na wnikliwym wczytaniu się w biografię przydzielonej postaci i opowiedzeniu o niej pozostałym uczestnikom. Podłość człowieka, o życiu którego czytałam i jego pomysłowość, pozwalająca na nazwanie go człowiekiem-orkiestrą niemieckiej armii, poruszyły mnie do tego stopnia, ze na chwilę straciłam kontakt z rzeczywistością. Wywołałam tym niemałe poruszenie - wszyscy teamerzy podchodzili do mnie i pytali, czemu tak reaguję. Całej sytuacji przyglądała się Svenja, Niemka, z którą opracowywałam sylwetkę Wirtha, jedząc pistacje i opalając nogi w promieniach włoskiego słońca.

Camp przede wszystkim uświadomił mi, jak bardzo różnorodny jest nasz świat. A z częścią znajomych z różnych części Europy spotkam się prawdopodobnie na kolejnych wyjazdach. Do wejścia na stronę Volksbundu i znalezienia workcampu, na który wybierzecie się w wakacje, zachęcam każdego, nawet beznadziejne historycznie przypadki. Nie znacie niemieckiego, nie ma problemu - dacie radę z angielskim. Nie znacie żadnego języka, bierzcie się do roboty!
 




 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz