Natalia Wąsik (3C)
sonia-fogg@autograf.pl
Wie ein Fest nach langer Trauer,
wie ein Feuer in der Nacht.
Krajobraz z serii
tych, których zdjęcie można powiesić sobie na ścianie - góry porośnięte
winoroślami, w dole woda wielka i czysta (jezioro Garda). Uważny obserwator
dopatrzy się jeszcze jednego elementu, który raczej nie przystaje do pejzażu z
wakacyjnej pocztówki. Pomiędzy cyprysami a winogronami, na jednym ze wzgórz,
znajduje się cmentarz; spoczywa tam prawie 22 tysiące żołnierzy niemieckich,
którzy walczyli we Włoszech w czasie drugiej wojny światowej. Odkąd cmentarz
ten został założony (a było to w roku 1955), opiekę nad nim sprawuje niemiecka
organizacja Volksbund Kriegsgräberfürsorge. Jej głównym celem jest
pielęgnowanie pamięci o ofiarach wojny. Odbywa się to poprzez utrzymywanie
cmentarzy, na których spoczywają żołnierze. Ważnym zadaniem Volksbundu jest
także edukacja. Co roku organizowanych wiele tzw. "workcampów" (nikt
nie nazwie tego "obozem pracy"). Miałam szczęście spędzić na jednym z
nich ponad dwa tygodnie wakacji i bez patosu mogę stwierdzić - ten camp zmienił
moje życie.
Wyjazd podzielony był
na dwie części - pierwsza z nich odbywała się w Soltau (w Niemczech), druga w
Costermano (we Włoszech, nad wspomnianym we wstępie jeziorem Garda). Pierwsza -
poświęcona pierwszej wojnie światowej, druga - drugiej. Część z was pomyśli
teraz "nie ma co czytać dalej, przecież nie lubię historii". Dajcie
mi szansę, bo choć nie ma się, oczywiście, czym chwalić, uważam za warte
podkreślenia, że właściwie od sześciu lat szczytem moich możliwości na historii
była ocena dostateczna (choć i zdarzyła się fenomenalna czwórka na zakończenie
gimnazjum). Niemniej jednak ja i historia nigdy tymi samymi drogami nie
chadzałyśmy.
Na camp pojechałam
spontanicznie, namówiła mnie przyjaciółka. Niby chciałam jechać, ale bałam się
nadmiaru historii w wakacje. Z takim nastawieniem przyjechała większość osób,
które były tam pierwszy raz. Stali bywalcy wiedzieli już, na co sie nastawić.
Przede wszystkim na ludzi, którzy przyjechali tam z dziewięciu krajów.
Pierwszym językiem był tam z założenia niemiecki, ale z czasem wymieszał się on
dosyć z angielskim. Trudno opisać w kilkunastu zdaniach wszystko to, co
przeżyłam. Ale spróbujcie wyobrazić sobie moje zdziwienie, kiedy dowiedziałam
się, że będziemy mieszkać w koszarach, pod prysznicem nie ma zasłonek (ach ta
codzienna kąpiel w stroju!), naszymi sąsiadami mieszkającymi za płotem są
żołnierze NATO (ok, to nie był płot, raczej podwójna warstwa drutu kolczastego);
pewnego dnia zaczepili mnie i zapytali, kiedy nasza grupa wyjeżdża, bo zastanawiają
sie, czy mogą już zacząć strzelać. Na szczęście zmienili plany. Nic nie odda
atmosfery wieczorów, kiedy siedziałam z Rosjanami i udawałam, że znam rosyjski
lub momentu, kiedy wzięłam kolegę z Turcji na rękę, wskoczyłam na stół w
stołówce i stwierdziłam, ze nauczę go tańczyć poloneza albo gdy jechałyśmy z
przyjaciółką na zakupy samochodem Bundeswehr i opowiadałyśmy kierowcy - żołnierzowi
o polskim przysłowiu "za mundurem panny sznurem"…
Nie sądziłam, że w
sprzyjających warunkach, historia może mnie zaciekawić. W koszarach braliśmy
udział w warsztatach. Polegały one na rozwiązaniu przez nas testu dotyczącego
naszych odczuć związanych z pierwszą wojną światową. Należało wybrać jedną z
czterech odpowiedzi, czyli stanąć w miejscu oznaczonym odpowiadającą mu literą,
a następnie podać uzasadnienie. Innym razem dobrani byliśmy w grupy na podstawie
państw, w których mieszkamy, żeby wspólnie zastanowić się, jakie znaczenie
miała wojna dla naszego kraju. Zajęcia te uświadamiały nam, jak wiele prawd historycznych
istnieje równolegle obok siebie.
Ważnym elementem
wyjazdu była tez praca na cmentarzach. W Soltau wszyscy, jak jeden mąż, z
zapałem mniejszym bądź większym wyrywaliśmy chwasty, czyściliśmy pamiątkowy
pomnik i stawialiśmy zapory na drodze, by uniemożliwić rowerzystom spieszącym
do pobliskiego Heideparku jazdę po terenie cmentarza. W Costermano podział
obowiązków wyglądał inaczej: część pracowała na cmentarzu, a część została w
opactwie (to było nasze drugie miejsce noclegowe) i zajmowała sie biografiami
żołnierzy spoczywających niedaleko nas.
Było to zapewne
ciekawe przeżycie dla obserwatora - patrzeć, jak różni ludzie reagują na różne
historie. Została mi przydzielona postać Christiana Wirtha. Nigdy wcześniej o
nim nie słyszałam, ale o jego „wspaniałych niekonwencjonalnych pomysłach” nie
było mi dane nie słyszeć. To właśnie ten człowiek wymyślił, że „świetnym rozwiązaniem”
będzie informowanie Żydów o zbiorowym prysznicu zamiast mówienia im, że za
chwilę zginą w komorze gazowej. Zadanie polegało na wnikliwym wczytaniu się w
biografię przydzielonej postaci i opowiedzeniu o niej pozostałym uczestnikom.
Podłość człowieka, o życiu którego czytałam i jego pomysłowość, pozwalająca na
nazwanie go człowiekiem-orkiestrą niemieckiej armii, poruszyły mnie do tego
stopnia, ze na chwilę straciłam kontakt z rzeczywistością. Wywołałam tym
niemałe poruszenie - wszyscy teamerzy podchodzili do mnie i pytali, czemu tak
reaguję. Całej sytuacji przyglądała się Svenja, Niemka, z którą opracowywałam
sylwetkę Wirtha, jedząc pistacje i opalając nogi w promieniach włoskiego
słońca.
Camp przede wszystkim
uświadomił mi, jak bardzo różnorodny jest nasz świat. A z częścią znajomych z
różnych części Europy spotkam się prawdopodobnie na kolejnych wyjazdach. Do
wejścia na stronę Volksbundu i znalezienia workcampu, na który wybierzecie się
w wakacje, zachęcam każdego, nawet beznadziejne historycznie przypadki. Nie
znacie niemieckiego, nie ma problemu - dacie radę z angielskim. Nie znacie
żadnego języka, bierzcie się do roboty!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz