Czasy wojny pokazują nam prawdziwe oblicze ludzkie.
Wtedy nie można przyjąć biernej postawy. Można być zdrajcą lub bohaterem. Pan
Marian Zbisław Szpak, urodzony w 1924 roku, należał do grupy bohaterów. Posłuchajmy
Jego opowieści i pomyślmy, jak MY próbowalibyśmy odnaleźć się w
sytuacjach, w jakich znalazło się Jego pokolenie...
Pan Marian Szpak z małżonką Haliną. Przy
Nich – Gabrysia i Weronika
Jak
wspomina Pan początek II wojny światowej?
Kiedy
wybuchła wojna, naturalnie, Niemcy mieli sojusznika w ZSRR. Wtedy Polacy
dostali nóż w plecy, bo Sowieci napadli na Polskę. Polacy bronili się trochę od
Wschodu, ale duża część naszych wojsk już nie miała wyjścia i zaczęła się
wycofywać na południe, część się przedostała do Rumunii i na Węgry. Wkrótce nas
okupowali Bolszewicy, to była dla nas wielka tragedia, bo my byliśmy
wychowywani w duchu patriotycznym. Nigdy
nie trzeba nas było specjalnie zwoływać do wojska, bo byliśmy chętni. Wszyscy
rwaliśmy się, by walczyć. Bolszewików nienawidziliśmy z wiadomego powodu. Jak
Bolszewicy przyszli, od razu aresztowali mojego ojca jako policjanta. Po kilku
tygodniach dowiedzieliśmy się, że ojciec nie żyje. I to poufnie, bo w NKWD
pracowała była żona szpiega Polaka, która nam powiedziała. Wszystko nam
donosiła o NKWD. Bardzo porządna kobieta. Rosjanie wszystko wiedzieli, bo mieli
za donosicieli Żydów, którzy nas serdecznie nienawidzili. Gdy Rosjanie
wkroczyli do Polski, słyszeliśmy od Żydów „Skończyło się wasze panowanie”,
„Teraz będzie z wami koniec”. Jakoś dwa tygodnie po dowiedzeniu się o śmierci
ojca, wywieźli nas na Sybir. Wszystkie rodziny, które straciły mężów i ojców,
spotkał taki los. Zanim nas wywieźli, sprzedawaliśmy wszystko, by przeżyć. Trochę
pracowałem i byłem wtedy żywicielem rodziny. Na Sybir jechaliśmy kilka tygodni.
Pojechaliśmy do Kazachstanu, a stamtąd przewieźli nas do Sowchozu. Tam
zastrajkowaliśmy, lecz przyjechało dowództwo NKWD. Chcieli, by wydać przywódcę
strajku, ale nikt nic nie powiedział.
Zatrudniali nas przy pracach polowych, zawsze wychodziliśmy na zero. Kiedy dostaliśmy 100
rubli, odliczali nam za jedzenie etc. Najgorzej jak przyszła zima, bo nie
mieliśmy żadnych zapasów. Śniegiem nas zasypało. Zboże wywoziło się do Pawłodaru.
Tak zasypało nas śniegiem, że nie mogli nam przywieźć tego zboża ani my nie
mogliśmy po nie pojechać. Wysyłali samochody, które utknęły w śniegu. Zaczął
się głód. Przy głodzie zaczęły się choroby. Najgorzej miały rodziny, które
miały małe dzieci albo starzy ludzie. Zaczęły się choroby takie jak tyfus,
czerwonka. Jadło się, co tylko było. Na przykład żmych lniany, który był twardy
jak kamień. Trochę się go podgrzewało na blasze. I wszyscy to jedli, starzy,
dzieci, młodzi. Dzieci bardzo po tym chorowały, ale nie było nic innego do
jedzenia. Tragedia była. Na starych ludzi rzuciły się wszy. Ci ludzie nie mogli
się ich pozbyć. Sam widziałem ludzi, którzy byli cali biali od wszy i w końcu
umierali. Młodym udawało się przetrwać. Nie było żadnych lekarstw, więc
umieralność była wielka. Również wśród dzieci. Trzeba było być bardzo
wytrzymałym, by przeżyć tę zimę. Ja sobie radziłem. Nauczyłem się kraść, bo kto
nie umiał kraść w tamtych czasach, to jeszcze gorzej miał. Matka, która wzięła
kilka ziaren z kłosa dla dzieci, została złapana przez Ruskich i litości nie
było.
Ja
spędziłem tam tylko dwa lata, bo przyszła amnestia. Moje ciało spuchło z głodu.
Na wiosnę zachorowałem na malarię, czerwonkę… Trzeba było łapać sroki i psy, to
wtedy też ktoś miał coś do jedzenia. Gdy przyszła druga zima, już wiedzieliśmy,
jak się zaopatrzyć. Teraz była czteroosobowa rodzina. Trzech braci i matka. Na
jesień woziłem zboże, pracowałem jako traktorzysta. Przywoziłem do spichrza w
narach zboże. Zapamiętałem, gdzie złożyli to zboże na siew. Jak już byliśmy w
beznadziejnej sytuacji, wybrałem się w nocy, wziąłem narzędzia i woreczek.
Poszedłem do tego spichrza, temperatura sięgała -4̊̊̊̊0 C. On znajdował się ok. 40 km za sowchozem. Wiedząc,
gdzie chowają to zboże, zrobiłem małą dziurkę i podstawiłem woreczek,
nazbierałem 2 kg
zboża. Bardzo mi zmarzły ręce. Szczęśliwy zatknąłem tę dziurę i wróciłem do
lepianki, w której mieszkało 5 rodzin. Budzę matkę, i wołałam „Jedzenie!”. Dwa
pokoje lepianki się obudziły i ludzie byli szczęśliwi, że jest coś na ząb.
Znalazł się młynek do kawy i kręcą to zboże. Woda się zagotowała. Każdy się
najadł, starczyło dla wszystkich. Przypomniały nam się czasy przed wojną, kiedy
to jedzenia nie brakowało. Zdobyłem to jedzenie z narażeniem życia, wilki tam
biegały po stepie, a ja poszedłem i nikt mnie nie zauważył. Poszedłem jeszcze
dwa razy i jeszcze im przyniosłem. Od tego leżenia na zimnej ziemi bardzo się
rozchorowałem, dostałem temperatury. Zdążyłem zrobić skrytkę w rogu tej
lepianki, wstawiłem tam woreczek zboża i zaglinowałem. Nikt nie wiedział, lecz
któregoś dnia wzywają mnie do miejscowego NKWD. Nie spodziewałem się, o co
chodzi, ale trochę przeczuwałem. Pracownik NKWD sadza mnie i czyta mi napisany
protokół, że ja kradłem to, tego i tego dnia. I prosi, żebym to podpisał. Mówi,
że jak się przyznam, to dostanę 5 lat, a gdy się nie przyznam to 10 lat.
Najpierw się wypierałem, on długi czas mnie męczy, ale myślę sobie, że to żadna
różnica, czy 5 czy 10 lat. Jak dostanę się do łagru, to nawet 5 lat nie przeżyję.
W końcu zamknął mnie i poszedł. Zaczął
sprawdzać ten spichrz, kłódki wiszą jak wisiały, pyta się magazyniera, czy ktoś
mu kradł zboże, a on powiedział, że nie. Okazało się, że ten magazynier czuł
się moim dłużnikiem, bo kiedyś mu
pomagałem. To on mnie wybawił z tej sytuacji. Po kilku tygodniach mnie spotyka
i mówi „Widzisz, ja Ruski i komunista, a Cię nie zdradziłem i nie powiedziałem
na Ciebie nic, a Twoi Polacy Cię zdradzili”. Ogłoszono potem amnestię i
trafiłem do Armii Andersa. Przyjechał delegat, który spisywał do wojska.
W
tak prosty sposób trafił Pan do polskiej armii? Zaczął się dla Pana wojenny
szlak…
Opowiem
wam o drodze do Włoch. Znowu przyszła zima sroga, ale wiedzieliśmy, jak ją
przeżyć. Mieliśmy jechać do Polski, ale nie było to zorganizowane. Musieliśmy
czekać, dostaliśmy rozkaz jazdy do Pawłodaru, a potem do miejscowości na
południu Kazachstanu. Trzy dni podróżowaliśmy. Jak już się tam dostaliśmy, to
była przesiadka, a żeby się dostać do pociąg, trzeba mieć bilet, bo inaczej nie
wpuszczają. Przychodzi delegat z naszego
wojska i mówi, że jak się na siłę nie dostaniemy, to on nam nie pomoże.
Jak
dojechałem już do Ługowego, były naokoło wielkie góry, takie ośnieżone, a na
dole zielono. Zielona równina. I tam był obóz. 10. Dywizja tam się organizowała. Wszystkich nas, zanim umundurowali, posłali
na tzw. woszobojkę - to tam, gdzie się wszy niszczy. To taka łaźnia. Całą
odzież zanosiliśmy w jedno miejsce, tam temperatura ok. 100 stopni. Potem
dopiero nas umundurowali. Dzięki tym
mundurom i pasom to człowiek zupełnie
inaczej się poczuł. Już żołnierzem.
Mieliśmy takiego szefa - uratował się, nie wiem, jakim sposobem -przeżył
Katyń. Strasznie się nad nami znęcał. Wyprowadzał nas na kawałek suchej łąki, gdzie można było maszerować i musztrę
nam dawał.
Wyżywienie było tam bardzo marne. Garść
sucharów z ciemnego chleba dostawaliśmy, tzw. herbatę do tego i tzw. zupę Bałannę. Wiecie co to jest? Woda, w
której z kaszy manny krupki pływają, tyle, że mogłem je policzyć. Wokół tego
naszego obozu, było też wiele ludzi - Polaków, którzy dostali się tam z całymi
rodzinami: przeważnie kobiety i dzieci.
Pierwszy
etap podróży – to Iran?
Tak.
Wyjazd wojska do Iranu… Była śnieżna noc. Nasze namioty zasypało, przeciekały.
I wtem alarm. Mamy się zbierać, pobudka. I wymarsz. Na dworzec kolejowy w śniegu po pas
brnęliśmy. Nie mówiono nam, dokąd pojedziemy. Ale pociąg podstawiony, kazali
ładować się do niego. Wsiedliśmy – też nam nic nie mówią. No ale zamknęli nasz
wagon i pociąg ruszył. Myśmy stali tam mokrzy w tym wagonie, ale człowiek, jak
zmordowany, to zaśnie (szliśmy duży kawał pieszo). W pewnym momencie zauważyłem, że ciepło się
robi. Byliśmy już chyba z kilkaset kilometrów na południe. Dojechaliśmy do
portu nad morzem Kaspijskim. Wtedy na statek. A na statku już niewiele miejsca
było. Bo ci, którzy prędzej zjedli, co nam dano na stołówce, a to było parę tysięcy ludzi, to już
pozajmowali cały pokład, gdzie jakie miejsce było. A dla nas zabrakło miejsca, żeby się rozłożyć
na pokładzie. Ja mówię do kolegi, że w nadbudówkach luki są. Dziura była i
wleźliśmy tam. I tam żeśmy zasnęli, a tu wojsko ładowali i ładowali. Jeden na
drugim prawie leżał. Parę tysięcy ludzi się zmieściło, a to były zwykłe małe
tankowce. Kursowały po morzu kaspijskim do Persji (dzisiejszego Iranu). Ten
otwór, w który myśmy wleźli, zawalili nam jakimiś workami. Dla przyzwoitości
zaczęliśmy sprawdzać, co w nich jest. Nóż mieliśmy, jeden worek prujemy: chleb,
suchary. Bierzemy do swoich tornistrów – bo nie wiadomo, gdzie jedziemy. Co
będzie, to nikt nam nie powiedział. Następny worek rozpruliśmy: śledzie solone.
Też wzięliśmy te śledzie. Jeszcze jeden worek próbowaliśmy: suszona kiełbasa. Jest suszona kiełbasa?
Wyrzuciliśmy śledzie. Kiełbasa to było wyżywienie oficerskie. Objedliśmy się
niesamowicie. I zapas mieliśmy. Odnaleźliśmy w rurczołach kran z wodą to i
mieliśmy wodę do popicia. A tam to była straszna rzecz: bo tyle ludzi, a każdy
chciał pić. Dostał śledzie solone, to tym bardziej chciał pić! A kran tylko
jeden był na pokładzie. I żandarmi stali, kto przychodził z manierką, to mu ją
wyrzucali do morza, bo manierki tu miały mały otwór. Musiał każdy przyjść z
menażką. Menażki… jedna w drugą
wchodziła, takie angielskie, płaskie, kwadratowe. A my wody mieliśmy pod
dostatkiem. Wszystkiego. A najgorzej było, gdy ludzie potrzebowali się załatwić.
Oni nam pobudowali przy burcie prowizoryczne latryny. Jak ktoś się załatwiał,
to leciało do morza. To było pomyślane nawet z sensem, ale jak wiatr wiał, to
coś, co miało iść do morza, leciało na pokład.
No, straszne były rzeczy.
Pewnej nocy statek się zatrzymał i padł
rozkaz: wyładowywać się! Molo było prowizoryczne, wyleźliśmy. Kto może, tu,
gdzie stoi, ma spać. Rozłożyliśmy się. Plecak pod głowę i śpimy. Obudził nas
głos sprzedawców nawołujących do kupna. Po rusku wołali: jajca wariennyje, tj. jajka gotowane. Ja to pamiętam do dzisiaj.
Spałem przy witrynie na chodniku, rano patrzę w nią: takie bloki chałwy oraz
rozmaite inne słodkości. Wszystko na tej wystawie. Oj chyba, myślę, śnię. W
końcu okazało się, że to jest prawda, że już jesteśmy w takim kraju, gdzie
wszystko jest. To było w Pachlewi - taka miejscowość w Iranie nad morzem
Kaspijskim. Potem było jedzenia w bród. Ile kto chciał. Wszystko głównie na
ryżu.
Jak
wspomina Pan pobyt w tym egzotycznym miejscu?
Zaczęło
się wojsko. Znowu nas wysłali do łaźni. Trzy namioty połączone ze sobą.
Rozbieraliśmy się w pierwszym. Obsługa to było wojsko hinduskie. Zdzierali z
nas odzież i na kupę tam rzucali, a nas do drugiego namiotu, w którym była
łaźnia polowa. Gorąca woda, mycie. Po kąpieli stał hindus z naczyniem z
proszkiem - to było DDT. (Po wojnie u nas w Polsce owady tym niszczyli, to taki
palący proszek.) Każdemu, gdzie owłosienie było, sypali tym proszkiem. To
piekące było niesamowicie. I do następnego namiotu. A w tym namiocie bielizna nowa, czysta i
umundurowanie. A tamto wszystko stare do spalenia. Także już byliśmy gotowi do
dalszej drogi. Przyjechały ciężarówki perskie i do tych się ładowaliśmy.
Byłem zachwycony tym, jakie oni mają tam
kanały nawadniające, kiedy patrzyłem, jak woda pod górę płynie, sam nie
wierzyłem, że tak może być. Ale tak to wyglądało, pod górę i potem dalej płynie
na pola. I tak jechaliśmy aż do gór. A po tych górach szosa na jeden samochód,
a Persowie się mijają i pędzą jak szaleni.
My w strachu, że zlecimy zaraz do tej przepaści. Tam były takie wypadki, ale
oni jak diabli zachowywali się na tych drogach. Przez góry przejechaliśmy… po
drodze Wojtka żeśmy kupili. A pamiętacie Wojtka? On bardziej słynny jak nasze
wojsko! Taki miły niedźwiadek. Potem dotarliśmy do Iraku. No i dalszą drogę
jechaliśmy przez pustynię piaszczystą taką ścieżką, a potem znalazła się szosa
asfaltowa, którą wybudowali Anglicy, żeby mieć dobry dostęp do Iranu.
Jechaliśmy i przez pustynię kamienną.
Jak będziecie kiedyś w Jordanii, a to się nazywało Transjordania w tamtym
czasie, to są tam takie olbrzymie czarne głazy. Pustynia cała z tych głazów jest
stworzona. To było niesamowite. Nie było piasku, niczego, tylko czarne głazy.
Mówili, ze to diabeł usypał pustynię taką czarną. Jeszcze jak jechaliśmy
pierwszy raz, to był zbiór pomarańczy. My kolumną jechaliśmy do Palestyny, a
tam bardzo dużo było samochodów, które wiozły pomarańcze ze zbiorów. Jak
przejeżdżaliśmy, to rzucali w nas pomarańczami ci robotnicy. Najadłem się do
syta chyba do końca życia tych pomarańczy. Ale jeszcze lubię. One nie brzydną.
Ale tak jadłem, że aż nie mogłem gryźć, zęby cierpły.
A
jak wspomina pan gen. Andersa?
Ja
miałem z nim spotkanie, nawet bliskie. On wizytował szpital, a ja byłem w owym
czasie w tym szpitalu. Miałem zastrzyk. Nie myłem przez trzy dni ręki, bo gen.
Anders mi ją podał. To było na południu Włoch.
Proszę
opowiedzieć nam o działaniach we Włoszech…
Jak
już przyjechaliśmy do Włoch, ja trafiłem do artylerii przeciwlotniczej. My
byliśmy żołnierzami bardzo dobrze wyszkolonymi. Naprawdę. Każdy żołnierz przechodził
bardzo surowe wyszkolenie. Nie było tak, że ktoś unikał zajęć. Ja byłem w
obsłudze dział przeciwlotniczych i sprzętu. Do Włoch popłynąłem drugim rzutem,
razem ze sprzętem.
Takie
przygody mieliśmy na morzu… Musieliśmy się po drodze schronić na Sycylii, bo
Niemcy bombardowali w tym czasie Włochy, tam gdzie mieliśmy lądować. Przez
jakiś czas byliśmy w porcie. On był chroniony zaporami podwodnymi. W końcu jak
ruszyliśmy, to kolejną przygodę mieliśmy, bo wjechaliśmy w pole minowe i w
kapokach czekaliśmy prawie całą noc na pokładzie. Śnieg prószył i wiatr rąbał. Kapitan
widocznie zawinił, może nie orientował się. Okręty marynarki wojennej rano się
zjawiły i powyławiały wszystkie miny przed nami. Potem szczęśliwie dojechaliśmy
do miejscowości Bari. To jest duże miasto i to właśnie w tym czasie, kiedyśmy na Sycylii przebywali,
było ono bombardowane. Kilkanaście statków blokowało wejście do portu, bo
zatonęło. Było bardzo nieprzyjemnie. Tam dużo ludzi zginęło: żołnierzy,
marynarzy. W końcu wyładowali nas i po
kilku dniach postoju w porcie ruszyliśmy do naszego oddziału. Mieliśmy sprzęt,
tzn. działa, amunicję i ciągniki. Dotarliśmy do niewielkiej miejscowości w
pobliżu Campobasso. Był tam umiejscowiony szpital już czekający na rannych.
Dotarliśmy
do swoich oddziałów. Obsługa już pozajmowała stanowiska. Ale jeszcze nie miała
sprzętu, dopiero my go przywieźliśmy. Tam rozlokowaliśmy się już na swoich
działach. I tak już zostaliśmy na tej górce. Tam czekaliśmy na samoloty. Ale
Niemcy samolotów mieli już bardzo mało. Gdzie indziej ich potrzebowali – na
froncie wschodnim… No, ale trochę ich mieli. Czekaliśmy. Pewnego dnia
przyleciały samoloty, ale to były nasze, tylko nierozpoznane, bo przyleciały
takie Spitfire’y, które miały obcięte skrzydła. Poprzednie miały zaokrąglone.
Któryś z oddziałów pomylił się. Nie poznał, że były nasze odznaki i zaczęli
strzelać do nich. Podawali od jednego do drugiego i wszyscy wkrótce strzelali.
A ja byłem jeszcze takim zwykłym żołnierzem.
Dowódca mojego oddziału - kapral przedwojenny - był rozpoznał, że to
sylwetki naszych samolotów. I nie dał rozkazu do strzelania. Ja wtenczas mogłem
taki Spitfire zestrzelić, byłem w obsłudze działa. Byłem przy dziale, działo
było gotowe do strzału, a ja obok kilkanaście metrów miałem taką jamę sobie
zrobiłem z głazu i postawiłem karabin maszynowy - moim zadaniem była obrona
działa. Jeden z samolotów zauważył nas, nie strzela - pikuje na nas. A ja
przecież mogłem mu puścić serię, bo przeleciał nade mną jakieś 10 metrów. Jeśli
nawet nie mniej - widziałem pilota z daleka. Nie otworzyłem ognia, on sobie
przeleciał. A ci, którzy do niego strzelali, duże zniszczenie nam zrobili. Byli
i zabici i ranni. Własne samoloty, tak to na wojnie bywa, nierozpoznane.
Staliśmy
tak z 1,5 miesiąca, czy 2. Staliśmy na szczytach gór, a pod nami chmury
leciały. Pierwszy raz to w życiu widziałem, tak wysoko byliśmy. Potem nadeszła
zmiana stanowiska. Okopaliśmy się, zrobiliśmy sobie taki schron, rozebraliśmy
tam jakąś szopę, ziemią przysypaliśmy. No i
zwinęliśmy żagle, już nie mieszkaliśmy na statku. Zatrzymaliśmy się w
miasteczku. Jak tam nas Włosi przyjmowali serdecznie! Straszna bieda tam była w
tym czasie. Nie mieli nic. Ani jedzenia specjalnie, ani pieniędzy. A
najbiedniejszy to był ksiądz. Jak msza
się odbywała, to ludzie wrzucali mu centimy na tacę. To tak jak nasze grosze
teraz. A był to wykształcony ksiądz. Religijnie i nawet historycznie. Kiedy przybyliśmy, mieliśmy wiele pieniędzy włoskich.
Wrzucaliśmy mu na tacę tyle, że się wkrótce nie zmieściło. Więc on podniósł
komżę i chodził z komżą. Nas to rozbawiło, to wsypaliśmy mu tych lirów! A każdy z nas miał ich sporo. Aż mu się w tej
komży nie mieściło. Dziękował nam i za chwilę na mszy zaczął opowiadać historię
Polski. Wszystko tym Włochom opowiedział. I powiedział: „Musicie ich przyjąć
godnie, bo to są bohaterowie”. Jak
wychodziliśmy z tego kościoła, nie pojedynczo, tylko po wojskowemu, to nas tam
prawie rozszarpali. Każdy do siebie ciągnął, żeby nas ugościć. Ale to myśmy
raczej więcej ich gościli, bo mieliśmy wyżywienie i pieniądze. Taka feta tam
była, że nie mogliśmy się rozstać. Trwało to z 10 dni.
Nagle o północy pobudka. Wyczytują, że ten, ten
i ten - do samochodu. Samochody stały, czekały, my w ogóle nie wiedzieliśmy, o
co chodzi. Nikt nic nam nie powiedział. Wsiadłem. Jedziemy w ciemną noc i tylko
wybuchy słychać gdzieś z daleka. „O! Gdzieś na wojenkę jedziemy”. Tam, gdzie byliśmy, była wojna patrolowa.
Od górki do górki nasze i niemieckie patrole chodziły. Jak się spotkali, no to
strzelali do siebie. Nie wiemy,
co się dzieje.
W końcu się rozwidniło, my dalej jedziemy,
raptem STOP, zatrzymujemy się. „Wysiadać z pełnym rynsztunkiem!”. Samochody
odjechały. Takie siatki tam były rozciągnięte z napisami: „Nie bądź głupi, nie
daj się zabić” - trzeba było szybko przebiegać, bo zasięg tej artylerii był aż
tam, gdzie właśnie byliśmy.
Biegliśmy do takiego gaju oliwnego i tam kazali
się zatrzymać. Myśmy się zatrzymali, a byliśmy zmęczeni, bo nikt w nocy nie
spał. Ja pod taką oliwką się rozłożyłem, a inni gdzie tylko mogli. W takim
jarze dalej, angielska artyleria dział, tacy chłopcy sobie baraszkowali i
śniadanie jedli. CIĘŻKA ARTYLERIA! To ja byłem w przeciwlotniczej, jeszcze nie
w artylerii. No i ci chłopcy tak śmieją się, zabawiają, a ja zdrzemnąłem się
pod tym drzewem. Raptem jak nie huknie! Pierwszy raz słyszałem jak działo,
jakieś 50 m od nas, wylatuje w powietrze. Trafił w niego pocisk niemiecki, a po
tych chłopcach tylko szczątki zostały, bo nawet z tej oliwki, pod którą leżałem,
krew kapała. Tak sobie myślę „to żeśmy dobrze trafili” i zaraz kazali nam
przenieść się chyłkiem w drugie miejsce. „I tu kopcie sobie rowy”. A były
niektóre już wykopane, bo przed nami wojsko hinduskie tam stało. My ich
luzowaliśmy.
No i każdy do swojej dziury, każdy sobie tam coś
poprawiał, żeby się zmieścić. Było to szerokości i długości grobu, żeby pocisk
nie trafił. Ja znalazłem taki rów, wskoczyłem do niego, zacząłem sobie
poprawiać, ale musiałem się wynosić, bo tam pogrzebany był hindus. Musiałem
szukać innej dziury... No i zaczęło się.
Jaki obraz Monte Cassino Pan zachował w pamięci?
Z jednej strony był klasztor Monte Cassino, a z
drugiej Monte Cairo (2000 m n. p. m.). Także jak kto tylko zapalił papierosa w
zimie, to już na niego leciał pocisk, jak nie artyleryjski, to
moździerzowy.
Raz przyjechał na wizytację dowódca naszej
baterii. Bardzo porządny facet. Przyszedł do nas wieczorem i pyta: „Jak chłopaki?
Co u was?” „Yy wesoło tutaj”. On
palił papierosa, taki był zdenerwowany. No i faktycznie tak było, bo jak on
pokazał się z tym papierosem pod gołym niebem, to od razu w nas strzelali. On
wtedy szybko zgasił. Długo u nas nie posiedział i zaraz: „Trzymajcie się
chłopaki, trzymajcie, uważajcie, chowajcie” itd., a my zostaliśmy.
Wtedy było przyzwoicie jeszcze, do pierwszego
jako tako spokojnie, chociaż ludzie też ginęli. A jak się zaczęła ofensywa, to
z naszych odcinków frontu - bo tam i Francuzi obok stali – strzelało 2000
dział. Był jeden tylko huk, tak jak z karabinu maszynowego (gest pokazujący
karabin maszynowy, odgłos „tatatatatatatan”). Myślimy: „Chyba wszystkich ich
wytłukli”. Ale okazało się, że jak tylko zaczął się ostrzał, wszyscy Niemcy schowali się do swoich dziur,
bunkrów. A jak przerwa była i piechota poszła do natarcia, to spotkała się z
takim ogniem od karabinów maszynowych i artylerii, że już w pierwszej chwili
wielu naszych chłopców zginęło. Dowództwo próbowało poderwać się do ataku, a
jak się poderwali, to spotykali się z takim samym ostrzałem. Natarcie się
załamało, wielu zginęło.
Z historii wiemy, że toczyły się niezwykle zacięte walki...
Ci pierwsi, co starali się zdobyć Monte Cassino,
nie powiedzieli nam nic. Trzeba było to działaniem rozpoznać. Po pierwszym
natarciu było nas za mało. Dlatego kto był z tyłu, czy był kucharzem, czy
jakimś - jak to mówiono na takiego służącego oficera - fajfusem (śmiech), kogo
tam mogli, zmobilizowali, by uzupełnić oddziały. Drugim razem już wiedzieliśmy, gdzie, jak i kto
broni, nie pchaliśmy się na hurra. Po kolei zdobywaliśmy bunkry. Były takie
samochodziki małe, angielskie, bardzo szybkie i wytrzymałe. Był taki oddział,
który dowoził je pod samą linię frontu z amunicją i zaopatrzeniem, a potem
błyskawicznie uciekali. Jak szaleni latali tam, bo zmobilizowali dobrych
kierowców. Zwozili rannych, a potem też poległych. Szpital w Campobasso, miał
mnóstwo roboty. Bez przerwy. Bez przerwy dowozili im rannych, nie tylko Polaków,
ale też Niemców. Tego nie mogliśmy znieść. Jednak jak ktoś uczciwie prowadzi
wojny, to zabija, ale jak wróg ranny, to się nim daje zaopiekować.
A jaki
był udział Polaków?
Polaków była liczba wysoka, ale nie na tyle, by
zrobić trzy brygady, utworzono tylko dwie. A dużo zginęło, około tysiąca ludzi. Potem, po tej całej masakrze pod Monte Cassino,
było nas tyle, ile w jakimś dość dużym miasteczku.
Jak zaczęła się ofensywa, trafiliśmy na takie
oddziały niemieckie, które luzowały tych, którzy byli na pierwszej linii.
Oni wtedy szli z drugiej strony na klasztor, na swoje stanowiska i trafili pod
nasz ogień artyleryjski. Mieliśmy tę satysfakcję… Bunkry były tak rozmieszczone, że jeśli
zdobywało się jeden, to z drugiego bunkra Niemiec strzelał w plecy. Nie było do
końca wiadomo, gdzie są jakie bunkry. Trudno było kogoś zastrzelić, jak był w
bunkrze, trzeba było tam granat wrzucić. Przed takimi kilku naszych leżało, bo
jednego bunkra bronił drugi.
Także nieraz dochodziło do walki wręcz. Jak
strzały umilkły, znajdowaliśmy dwóch żołnierzy, niemieckiego i polskiego,
splecionych w uścisku, obu nieżywych. W końcu Niemcy, po dniu takiej walki
wiedzieli, że muszą się wycofać. W ten
sposób zdobyliśmy klasztor Monte Cassino. Największe
starty miała 5 Dywizja.
Gdy tam
walczyłem, miałem 20 lat. Przeważnie ludzie mieli 22, 24 lat. W naszej3 Dywizji
Strzelców Karpackich byli młodsi, starsi byli w 5 Dywizji, jako pierwsi wzięci
do wojska z łagrów. My byliśmy z Kołchozów i innych takich. Myśmy dołączyli nie
do dywizji, a Brygady Strzelców Karpackich. Właściwie myśmy ich bardziej
wchłonęli, bo było nas więcej, parę tysięcy.
Sporo było np. Białorusinów, Ukraińców, którzy podawali się za Polaków i
zostali wcieleni do wojska. Żydzi też walczyli.
Zjednoczyliśmy się, ale oni nas nazywali
„prawosławnymi”, a my ich „ramzesami”. Bardzo się lubiliśmy, dla nas byli
wzorem. U nas nie było pruskiej, przedwojennej dyscypliny, że żołnierz musiał
salutować kapralowi. U nas wszyscy byli kolegami.
Jak Pan
to wszystko przeżywał?
Strachu to ja cały czas miałem pełne portki.
Jak byliśmy pod Monte Cassino, nas przydzielili do pomocy, nie byliśmy ani w piechocie, ani
artylerii polowej. Jedni byli do wożenia amunicji, drudzy do donoszenia, inni
do zadymiania czołgów czy piechoty, żeby Niemcy nie mieli wglądu, bo oni z góry
na nas patrzyli.
Miałem ze sobą brata starszego, a jego
przydzielili do zadymiaczy. Był zupełnie daleko ode mnie. To były takie
olbrzymie bańki ze środkiem chemicznym. Zapalało się to i one dymiły.
Chciałem przenieść się do brata. Szedłem sobie
spokojnie, cisza była, ale w pewnym momencie Niemcy zaczęli ostrzeliwać
zabudowania obok. Jak po tych chałupach pociski rozrywały się, ja przerażony
nie wiedziałem, gdzie się schować. Jedno zabudowanie miało wejście do piwnicy.
Wskoczyłem tam i leżę. Był tam brud, śmieci. Czym prędzej chciałem stamtąd
uciekać, lecz jak wybiegłem, byłem cały w takich czarnych pchłach. W życiu nie
widziałem tylu pcheł. Nie wiedziałem, czy bać się strzałów, czy pcheł. Niemcy w
końcu przestali, ja wróciłem i musiałem zdjąć z siebie całe umundurowanie, żeby
się pozbyć tego robactwa.
Potem, jak
drugim razem szedłem do brata, Niemcy też strzelali. Tym razem naprawdę
nie było gdzie uciekać, więc położyłem się na piaszczystej drodze i czekałem.
Chciałem przeskoczyć do takiej skarpy obok, ale się bałem, no i słusznie, bo
gdy miałem się już podnieść, pocisk właśnie rąbnął w to miejsce. Jakoś się udało. Przeżyłem.
Co się działo po zdobyciu klasztoru?
Wielka pompa była. Anglicy udekorowali gen.
Andersa Orderem Łaźni, co podobno było wielkim zaszczytem.
No ja wiem? Było też smutno, jak zaczęli znosić z pobojowiska naszych
chłopaków. Zapamiętałem taki wstrząsający obraz… owiniętego plandeką lub
płótnem poległego, którego ręka zwisała spod przykrycia. Ich przywiązywali do
noszy i zwozili na cmentarz, wtedy jeszcze prowizoryczny. Smutno było, bo jak
się szło na wojnę, był komplet, a teraz to ten zginął, to tamten...
Byliśmy cały czas w pościgu za Niemcami, od
kiedy ci wycofali się spod Monte Cassino. Forsowaliśmy rozmaite linie oporu: linię
Gustava, linię Gotów itd. Pchaliśmy się cały czas do przodu. Biliśmy się
najpierw nad Adriatykiem, potem w górach. Była
miejscowość, taka wioska, na dole szła wąska dróżka. Musiałem iść za potrzebą,
to poszedłem. Siedzę w kucki, patrzę – tam jakiś przewód, drucik. Przyglądam
się zaciekawiony, a tam w chwastach, taki kwadracik, troszkę większy leży! (
pokazuje leżącego na stole smartphone'a).
To była mina przeciwpiechotna. Jak żołnierz zahaczał o drut, to mina wybuchała na
ziemi i urywała nogę lub dwie. A były jeszcze „skaczące jacki”. Wyskakiwał
pocisk na wysokość ciała żołnierza i tam wybuchał. Ja tę minę odkryłem.
Jak wróciłem, przyjechali saperzy. Dość późno,
bo jeszcze na dole, na dróżce, jechali obserwatorzy z naszego pułku (artyleria
ma zawsze swoich obserwatorów na pierwszej linii).
Jechali czwórką samochodem po tej dróżce, a z
drugiej strony - bo to było w dolinie - taki Włoch, gospodarz, leci z tej góry
i krzyczy: „mines mines!”, a oni nie
zrozumieli. Raptem jak mina wybuchła, trzech od razu zginęło, samochód do góry
kołami, rozerwany na pół. Jeden z nich, jeszcze żył i znalazł się skądś nagle
ksiądz, dał mu ostatnie
namaszczenie. A czwartego nie było! Dzwonimy,
pytamy „gdzie ten czwarty?”, to był przecież dowódca. W pobliżu rosła taka
wielka kukurydza, saperzy przyjechali i rozminowali cały ten teren. Oni
wylecieli na podwójnej minie, olbrzymi wybuch. Mówią, że jechało czterech, a
mamy tylko trzech. Myślimy sobie, że ten może gdzieś wysiadł. Wieczorem jechał motocyklista, wszedł do tej kukurydzy
i znalazł czwartego. Wybuch odrzucił go o 40m od miejsca, gdzie była
mina. Takie smutne historie...
Ale
sukces bitwy ogromny…
W końcu daliśmy łupnia Niemcom. Jak szliśmy w
pościgu Adriatykiem, zrobili sobie front i stanowiska przy mieście Ankona. Wówczas
dołączyła do nas 5 Dywizja. Długo się zbierali, dopóki swoje uzupełnienia robili.
Obeszli ich z drugiej strony, wzdłuż Adriatyku, zamknęliśmy z jednej i drugiej
strony, wzięliśmy 2 tys. jeńców. A byli w wojsku niemieckim też Polacy, którzy
podpisali listę Volksdeutscha, potem ich synowie też byli brani do wojska. Także
i pod Monte Cassino jest spory kawałek cmentarza dla nich.
Myśmy byli bardzo rozgoryczeni. Już w Jałcie nas
podzielono. Zwłaszcza Roosvelt to był chory człowiek. On się zgadzał na
wszystko, byle szybciej odbić, a że tam pół Polski zabiorą, to nie będą ci
Polacy nadskakiwać. Uważał nas za buntowników. A Churchill też się nie
wzbraniał. Zarzucali mu, że przecież miał nas bronić. „Ale nie broniłem
was przed tym, że Rosja wam pół terytoriów zabierze!” – powiedział. No,
wykręcił się sianem.
Byliśmy dla Anglików ciężarem. Wojna się
skończyła, a tyle wojska tam zostało. Stworzyli nam Korpus Zatrudnienia i
Rozmieszczenia. Nie było co ze sobą robić, ja nie byłem do nich przychylnie
nastawiony. Nieraz mówili: „You fucking, bloody Polish people”. Tak było.
Polacy, którzy zostali mimo to, nie mieli łatwo.
Miałem takiego kolegę, nazywał się Wacuś Kokosiński – przez 10 lat nie mógł brać innej roboty, tylko budować kolej.
Tak decydowały związki zawodowe.
Ma
pan bliznę na ręce. To wojenna?
Taaak,
to taka pamiątka. Ze strachu oberwałem. Żałowałem tego palca.
- No
wiesz, usunę ci ten palec - mówił lekarz, jak mi robił tę operację.
Chciał
mi w ogóle całą rękę uciąć, bo gangreny dostałem. Lekarze zajmowali się ciężko
rannymi, kiedy ja poszedłem do nich:
- Tu mi ropa cieknie.
- Aa,
to tak ma być.
Dostałem
gorączki, straciłem przytomność, nie wiedziałem, co się ze mną dzieje.
Odzyskałem świadomość na stole operacyjnym. I usłyszałem: „Przygotować się do
amputacji”, a ja mu tak:
-
Panie, jak mi pan utniesz tę rękę, to możesz mi pan i głowę uciąć od razu, bo
ja skoczę wtedy z miejsca z dachu.
- To
umrzesz!
- To
umrę.
Tak
jeszcze zdążyłem powiedzieć, a potem mnie uśpili. Jak znowu odzyskałem
przytomność, pierwsze co zrobiłem, to sprawdziłem, czy jest ręka. Jest, to już
lepiej.
Jakie były Pańskie
późniejsze losy?
Po
wojnie byłem w tzw. „mrocznej Anglii”. Tam deszcze, mokro, zaczęli nas do
roboty gonić, a co najgorsze, że razem z Niemcami, tymi niewolnikami. „Ja z nim
wojowałem, a teraz mam z nim iść do roboty?”
Któregoś dnia pomyślałem sobie „co ja mam tutaj
z tymi szwabami razem buraki kopać?”. Zgłosiłem się do lekarza z tą ręką, ten
wysłał mnie do szpitala. A w szpitalu było jak w raju! Miałem łóżeczko,
pościel, wszystko, obsługa dziewczęca, młode dziewczyny, a byłem już zdrów wówczas.
Jeden lekarz zaczął mi wtedy robić infiltracje;
to był czubek jakiś! I tu zastrzyki z czegoś dawał. Taką grubą igłą robione
(pokazuje), siniaki miałem, przeklinałem, żem poszedł do tego szpitala.
Dotrwałem tam do wiosny.
Była wtedy taka historia, że jeden z lekarzy, już po wojnie
ściągnął swojego syna z Polski przez „zieloną granicę”, czyli Czechosłowację.
Mieli kanały przerzutowe, którymi można było dostać się na zachód. Matka tego
chłopca zginęła w powstaniu warszawskim, dlatego on miał swoją przyjaciółkę –
siostrę Stasię. Ja się nim też opiekowałem. W końcu zdecydowałem, że jadę do domu, do Polski. Brat mój już tam był,
napisał do mnie list, że nie jest tak strasznie, że mogę wracać, wielu wróciło.
Myślę sobie „Odwiedzę, a potem wrócę przez zieloną granicę.”. Miałem to w
zamyśle, siostra Stasia, która opiekowała tym chłopcem, mówiła: ”Coś ty,
zgłupiał, wariacie jeden?! Do komunizmu chcesz wracać?”. Dostałem miej
więcej namiary, jak mają mnie tam przemycić przez tę zieloną granicę. Żonę
poznałem i rodzinkę swoją musiałem poznać w Polsce… Zwlekałem długo, aż
Czechosłowację zajęli komuniści i tym sposobem zostałem w kraju.
Co się zmieniło w Polsce?
Polska początkowo była, jak mówili Rosjanie, „niepewny
element”. Pracowałem jako kierowca w cementowni. Tam miałem dyrektora, który
był zaprzyjaźnionym ze mną byłym Akowcem – tego nie dawał po sobie poznać.
Musiałem go wozić na wszystkie zebrania i spotkania, a on mi bardzo ufał. Miał
swój pistolet, jeszcze z AK. Jego zrobili takim przedstawicielem partyjnym, jak
oni to nazywali. Jeździł po całym rejonie i uświadamiał tych swoich
partyjnych, jacy to są w Polsce wrogowie klasowi, a ja byłem zawsze
wymieniony na tej liście jako były żołnierz, który wrócił z Anglii, co znaczy, że
ja też jestem wrogiem.
W takim przeświadczeniu żyłem. Kiedy ktoś w nocy
po schodach chodził, to myślałem: „Cholera, chyba po mnie”. Kiedyś pracowałem w
wielkim warsztacie, gdzie przy śniadaniu robotnicy się schodzili w kółko i
opowiadali sobie rozmaite historie. Ja
opowiedziałem min., jak miałem w czasie wojny, że z głodu umierałem, że żmych i
sroki jadłem, a psy jak były to rozkosz. Psy się jadło jak baraninę, jeśli się
upolowało.
Jeden z tych słuchaczy zakablował mnie.
Ojciec jego miał radio, razem słuchaliśmy Wolnej Europy. A syn? Był kapusiem.
Któregoś dnia wzywa mnie ubowiec z naszego zakładu pracy (każdy zakład pracy
miał biuro ubowca, i ten nas pilnował. Oni wtenczas dostawali enerdowskie BMW.)
Wzywał mnie dlatego, że wiedział, że ja już wcześniej montowałem samochody i
motocykle, a on w ten dzień rąbnął w tramwaj zjeżdżający do zajezdni i widełki
w motocyklu przygiął. I przychodzi i mówi: „Panie, pomóż, zrób coś! Będę miał
wielkie nieprzyjemności.” Nie martwiłem się o jego nieprzyjemności, ale bałem
się go. Te widełki rozprostowałem w tokarni, dałem mu, on szczęśliwie pojechał.
No a nazajutrz mnie wzywa i od razu: „Co?! Związek Radziecki ci się nie
podoba?! Żmych jadłeś?!”. Ja mówię: „Tak, jadłem!”. A miałem przygotowany
zmyślony życiorys, którego używałem, bo nie wolno mi było powiedzieć, że byłem
na Zachodzie i pod Monte Cassino. „To ja ci zaraz do głowy wbiję!”. Taką mu
przysługę zrobiłem, a ten bez mała mnie nie pobił w tej kancelarii. Wyszedłem
bardzo zdenerwowany. Potem drugi ubowiec przychodzi do mnie, żeby mu zrobić
podobną przysługę, ja odmawiam, bo tak mnie potraktowano, a ten: „Panie!
Podziękuj jemu! On powinien pana od razu zamknąć. To jest szeptanka. A wie pan,
że za szeptankę to trzy lata by pan dostał i rodzina by nie wiedziała, gdzie
pan jest?” Takie były historie i takie
czasy.
Serdecznie dziękujemy za tak miłe przyjęcie i
niezwykle pouczającą rozmowę…
Wywiad przygotowały:
Weronika Borawska, Gabriela Łapkiewicz i Ola Tkacz.