czwartek, 15 maja 2014

Wstępniak do świątecznego wydania gazety


Monte Cassino, Tadeusz Gazda, olej



Drodzy Czytelnicy!
Okolicznościowe wydanie gazetki szkolnej „IX Wrota”, które właśnie trzymacie w rękach, napisaliśmy, myśląc o bitwie o Monte Cassino oraz o naszej szkole – „Dziewiątce”. 15 maja obchodzimy Święto Szkoły, które powinniśmy uczcić w należyty sposób, jak przystało na uczniów Gimnazjum 42 oraz LO 9. W tym dniu zadumajmy się nad kolejami polskiej historii, walką przeszłych i żyjących pokoleń o wolność Ojczyzny, losem żołnierzy II wojny światowej oraz tradycją naszej „Dziewiątki”.
W specjalnym numerze przeczytacie wypowiedzi absolwentów IX LO. Wyrażają się o naszej szkole z wielką sympatią, wspominając swoje wzloty i upadki, przywołując ukochanych nauczycieli, a także doceniając ludzi, którzy tu uczęszczają oraz sprzyjający klimat akceptacji dla różnorodności postaw, poglądów, gustów estetycznych. Podobne odczucia podzielają obecni uczniowie, by przywołać opinię jednego z nich:
Dziewiątka jest szkołą jedyną w swoim rodzaju. Uczęszcza do niej bardzo dużo uczniów, tak wielu , że czasem nie możemy pomieścić się na korytarzach. To nie stanowi żadnego problemu, bo właśnie ci ludzie sprawiają, że to miejsce staje się wyjątkowe. Zaś dążenie do sukcesu jest elementem, który łączy nas wszystkich. (Weronika Jocz)

Serwujemy kilka ciekawych artykułów. Tych, którzy chcą pogłębić swoją wiedzę na temat bitwy o Monte Cassino, zapraszamy do przeczytania tekstu „Niezwykłości Monte Cassino”. Julia Maszkowska zawarła w nim informacje o słynnych „Czerwonych makach”, które po wojnie były równie istotną i popularną pieśnią co hymn. Mamy również kolejną okazję poznać lub przypomnieć sobie historię niedźwiedzia Wojtka, wciąż fascynującą.
Kto jeszcze nie wie, jak doszło do tego, że nasza „Dziewiątka” zyskała tak godnego patrona, Bohaterów Monte Cassino, powinien sięgnąć po artykuł Olgi Konieczny, która opowiada krótką historię naszej szkoły. Miłośników liryki zapraszamy do lektury wiersza Patrycji Białowolskiej inspirowanego tematyką Monte Cassino. Zdecydowanie warto także zajrzeć na stronę z tekstem Marty Mostowskiej, która snuje refleksje o kombatantach. Każdy uczeń Gimnazjum 42 oraz LO 9 powinien wiele wiedzieć o tych niezwykle odważnych ludziach.
Jednakże gwoździem programu świątecznego wydania gazety jest wywiad z kombatantem, panem Marianem Zbisławem Szpakiem, który wraz z małżonką zaprosił do swego domu Weronikę Borawską, Gabrielę Łapkiewicz i Aleksandrę Tkacz. Dziewczyny miały możliwość uczestniczenia w niezwykle pouczającej rozmowie o losach żołnierza polskiego w trakcie II wojny światowej i oczywiście o bitwie pod Monte Cassino.
Chciałabym podziękować w imieniu wszystkich autorów oraz naszego opiekuna, pana Romualda Kuźmitowicza, iż sięgnęliście po tę gazetę tworzoną przez uczniów, którzy chcą dzielić się z Wami swoimi tekstami. Paniom Hannie Dux-Piszko i Annie Parchimowicz dziękujemy za zebranie opinii i wspomnień związanych z naszą szkołą.
Życzymy miłej lektury!
Alina Parada  

IX Liceum Ogólnokształcące im. Bohaterów Monte Cassino w Szczecinie

                                                                           Gimnazjum Mariackie w wieku XIX



Tę nazwę zna każdy. Nasza szkoła jest rozpoznawalna. Wystarczy, że usłyszy się: „Dziewiątka”, Plac Mariacki, Monte Cassino i wiadomo, o co chodzi.  Tak wielu zna tę szkołę, a tak niewielu jej historię... A przecież nas jako uczniów powinno to najbardziej interesować. Co tak naprawdę wiemy o naszej szkole?
LO IX istnieje od 1 września 1972 r. Przedtem, w wyniku wojen,  budynek był wiele razy odnawiany, remontowany i odbudowywany. Na szczęście w 1884 r. przybrał ostateczny wygląd i tak stoi do dziś. Obecnie mieści się w nim również Gimnazjum nr 42, które swoją działalność rozpoczęło 1 września 2000 r. Gmach „Dziewiątki” stoi na średniowiecznym cmentarzu, a dokładniej w miejscu, gdzie od 1263 r. istniał Kościół Mariacki. Od nazwy tego kościoła pochodzi nazwa placu – Mariacki. Budynek naszej szkoły został wpisany do rejestru zabytków w 1985 r.
Tak wyjątkowa szkoła musiała mieć wyjątkowego patrona. Kombatanci zrzeszeni w Klubie Byłych Żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie Okręgu Szczecin na swoich zebraniach poruszali temat nadania którejś ze szczecińskich szkół imienia Bohaterów Monte Cassino. W latach 60. XX w. tylko dwie szkoły w kraju nosiły to imię. Kombatanci zaczęli szukać szkoły, która jeszcze nie posiadała imienia. Poszukiwania trwały długo. W 1975 r. żołnierze II Korpusu Polskiego nawiązali stały kontakt z młodzieżą z IX Liceum Ogólnokształcącego. Na początku były to tylko spotkania poświęcone nauce historii. W 32. rocznicę bitwy pod Monte Cassino kombatanci przekazali dyrekcji szkoły urnę z ziemią z pola bitwy. Był to gest wyrażający aprobatę społeczności szkoły dla nadania szkole tak chlubnego imienia. Niestety, władze oświatowe nie chciały się na to zgodzić. Powód nie był znany. Jednak kombatanci się nie poddawali i mobilizowali uczniów do wyrażenia opinii na ten temat. W szkolnym referendum dotyczącym kwestii patrona zdecydowana większość uczniów poparła propozycję żołnierzy. W listopadzie 1981 r. dyrektor liceum wystąpił do Kuratorium Oświaty z wnioskiem o zgodę na przyjęcie przez szkołę imienia Bohaterów Monte Cassino, jednak ponownie wniosek ten został odrzucony. Zdeterminowani uczniowie, grono pedagogiczne i kombatanci nie poddawali się. Skierowali swój postulat „wyżej”. Został on przedstawiony władzom w Warszawie. I tym razem nie mogło się nie udać. Zgoda na nadanie IX Liceum Ogólnokształcącemu w Szczecinie imienia Bohaterów Monte Cassino została wydana w październiku 1982 r., a  samo nadanie imienia nastąpiło dwa lata później. Dyrekcja zakupiła tablicę pamiątkową, która znajduje się przed wejściem do naszej szkoły. Od tamtego czasu, co rok, przez 30 lat przedstawiciele klas liceum i gimnazjum wraz z nauczycielami – dla uczczenia Patrona szkoły – składają  pamiątkowy wieniec kwiatów. Na obchody Święta Szkoły co roku zapraszani są już coraz mniej liczni kombatanci. Mimo ciężaru wieku, mimo że poruszanie się nierzadko sprawia im ogromną trudność, przychodzą, by wraz z całą szkolną społecznością uczcić pamięć poległych w bitwie we Włoszech. Jest to dla nich niezwykle ważne wydarzenie. Takim jest i dla nas. Niewiele szkół w Szczecinie posiada tak piękną tradycję i historię. Trzeba troszczyć się o to, aby nie została zapomniana i zaniedbana. 


  Olga Konieczny


Tablica upamiętniająca nadanie imienia szkole


Ci, co przeżyli...


Jedno z wielu spotkań na Monte Cassino


Nasi Wspaniali...

Wojna - odległe dla nas słowo. Nie poczuliśmy na własnej skórze, jak okropne następstwa niesie ze sobą. Zdajemy sobie sprawę, że gdzieś tam, w odległych krajach, ludzie toczą bitwy mniej lub bardziej okrutne. Są to jednak tylko suche informacje oparte na nagraniach, opisach uczestników, raportach. Wojna jest skutkiem złej polityki, kiedy to cierpią ludzie niewinni, cywile. Po II wojnie światowej wielu ludzi nie potrafiło odnaleźć się w nowym świecie. Codziennie prześladowały ich głosy wybuchów, karabinów, krzyki, widok martwych przyjaciół i nieznajomych. Nie da się od tego uciec, nie każdy potrafi zapomnieć. Czy matka może zapomnieć o swoim synu? Czy żona może pogodzić się ze stratą męża? Jest jednak druga strona medalu. Sukces, zwycięstwo, udowodnienie innym, że mimo wszystko potrafimy, sprawia, iż żyjemy z poczuciem spełnienia. Wzbudzamy respekt, mamy świadomość, że nasze życie dokądś zaprowadziło. Przysłużnie się ojczyźnie sprawia, że żyje nam się łatwiej. Tak zapewne czują się kombatanci bitwy o Monte Cassino. Udowodnili całemu światu, że Polska, mimo klęski Kampanii wrześniowej, nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Dzisiaj my, ludzie młodzi, powinniśmy podziękować i starać się nie zmarnować poświęcenia polskich żołnierzy.

Większość z nich urodziła się około 1920 roku. Byli to ludzie młodzi, którzy zbyt szybko poznali okrucieństwo świata. Fakt i powszechny obraz śmierci , informacje o klęskach, cierpieniach, brak pewności, czy dożyje się jutra, wszystko to sprawiło, że niejednokrotnie czuli się po wojnie o wiele starsi, przygnębieni, pozbawieni radości życia, wpędzeni w najpoważniejsze dylematy natury moralnej. Zdołali to wszystko udźwignąć, odbudować świat, ocalić swoje człowieczeństwo. Część kombatantów nadal żyje, bierze udział w spotkaniach, uroczystościach. Opowiadają, udzielają odpowiedzi, dają świadectwo, jak nie tracić nadziei, walczyć o to, co się kocha. Już wtedy każdy z nich zdawał sobie sprawę, iż zdobycie Monte Cassino ma nie tylko znaczenie strategiczne czy polityczne. Tak wielki sukces żołnierzy 2. Polskiego Korpusu Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie dotarł do Polski i podniósł na duchu walczące podziemie. Bohaterstwo, odwaga, braterstwo, wiara, ojczyzna –  to wartości, dla których każdy Polak w tamtym okresie gotów był zginąć. Sprawiają, że człowiek nie boi się śmierci, nie wie, co to strach, jedynym celem jest wygrać. Albo zginąć. Polacy nigdy nie potrafili pogodzić się z utratą wolności, dlatego tak wiele w naszej historii opisów bohaterskich czynów, zwycięstw, poświęceń.

Bitwa o Monte Cassino była dowodem poświęcenia, bohaterstwa i odwagi Polaków. Miała swe znaczenie dla przebiegu II wojny światowej, ale także sprawiła, że żołnierze Armii Krajowej w Polsce z większą wiarą podejmowali coraz to nowe działania, nie utracili ducha. Spójrzmy dzisiaj na naszych weteranów jak na bohaterów, którzy dokonali niezwykłych czynów, przeżyli wojnę i są gotowi dalej działać dla Ojczyzny.


Marta Mostowska
Uroczystość rocznicowa na Monte Cassino

Wspomnienia Kombatanta – wywiad z Panem Marianem Zbisławem Szpakiem

Czasy wojny pokazują nam prawdziwe oblicze ludzkie. Wtedy nie można przyjąć biernej postawy. Można być zdrajcą lub bohaterem. Pan Marian Zbisław Szpak, urodzony w 1924 roku, należał do grupy bohaterów. Posłuchajmy Jego opowieści i pomyślmy, jak MY próbowalibyśmy odnaleźć się  w  sytuacjach, w jakich znalazło się Jego pokolenie...


Pan Marian Szpak z małżonką Haliną. Przy Nich – Gabrysia i Weronika

Jak wspomina Pan początek II wojny światowej?                                
Kiedy wybuchła wojna, naturalnie, Niemcy mieli sojusznika w ZSRR. Wtedy Polacy dostali nóż w plecy, bo Sowieci napadli na Polskę. Polacy bronili się trochę od Wschodu, ale duża część naszych wojsk już nie miała wyjścia i zaczęła się wycofywać na południe, część się przedostała do Rumunii i na Węgry. Wkrótce nas okupowali Bolszewicy, to była dla nas wielka tragedia, bo my byliśmy wychowywani  w duchu patriotycznym. Nigdy nie trzeba nas było specjalnie zwoływać do wojska, bo byliśmy chętni. Wszyscy rwaliśmy się, by walczyć. Bolszewików nienawidziliśmy z wiadomego powodu. Jak Bolszewicy przyszli, od razu aresztowali mojego ojca jako policjanta. Po kilku tygodniach dowiedzieliśmy się, że ojciec nie żyje. I to poufnie, bo w NKWD pracowała była żona szpiega Polaka, która nam powiedziała. Wszystko nam donosiła o NKWD. Bardzo porządna kobieta. Rosjanie wszystko wiedzieli, bo mieli za donosicieli Żydów, którzy nas serdecznie nienawidzili. Gdy Rosjanie wkroczyli do Polski, słyszeliśmy od Żydów „Skończyło się wasze panowanie”, „Teraz będzie z wami koniec”. Jakoś dwa tygodnie po dowiedzeniu się o śmierci ojca, wywieźli nas na Sybir. Wszystkie rodziny, które straciły mężów i ojców, spotkał taki los. Zanim nas wywieźli, sprzedawaliśmy wszystko, by przeżyć. Trochę pracowałem i byłem wtedy żywicielem rodziny. Na Sybir jechaliśmy kilka tygodni. Pojechaliśmy do Kazachstanu, a stamtąd przewieźli nas do Sowchozu. Tam zastrajkowaliśmy, lecz przyjechało dowództwo NKWD. Chcieli, by wydać przywódcę strajku, ale nikt nic nie powiedział.  Zatrudniali nas przy pracach polowych, zawsze  wychodziliśmy na zero. Kiedy dostaliśmy 100 rubli, odliczali nam za jedzenie etc. Najgorzej jak przyszła zima, bo nie mieliśmy żadnych zapasów. Śniegiem nas zasypało. Zboże wywoziło się do Pawłodaru. Tak zasypało nas śniegiem, że nie mogli nam przywieźć tego zboża ani my nie mogliśmy po nie pojechać. Wysyłali samochody, które utknęły w śniegu. Zaczął się głód. Przy głodzie zaczęły się choroby. Najgorzej miały rodziny, które miały małe dzieci albo starzy ludzie. Zaczęły się choroby takie jak tyfus, czerwonka. Jadło się, co tylko było. Na przykład żmych lniany, który był twardy jak kamień. Trochę się go podgrzewało na blasze. I wszyscy to jedli, starzy, dzieci, młodzi. Dzieci bardzo po tym chorowały, ale nie było nic innego do jedzenia. Tragedia była. Na starych ludzi rzuciły się wszy. Ci ludzie nie mogli się ich pozbyć. Sam widziałem ludzi, którzy byli cali biali od wszy i w końcu umierali. Młodym udawało się przetrwać. Nie było żadnych lekarstw, więc umieralność była wielka. Również wśród dzieci. Trzeba było być bardzo wytrzymałym, by przeżyć tę zimę. Ja sobie radziłem. Nauczyłem się kraść, bo kto nie umiał kraść w tamtych czasach, to jeszcze gorzej miał. Matka, która wzięła kilka ziaren z kłosa dla dzieci, została złapana przez Ruskich i litości nie było.
Ja spędziłem tam tylko dwa lata, bo przyszła amnestia. Moje ciało spuchło z głodu. Na wiosnę zachorowałem na malarię, czerwonkę… Trzeba było łapać sroki i psy, to wtedy też ktoś miał coś do jedzenia. Gdy przyszła druga zima, już wiedzieliśmy, jak się zaopatrzyć. Teraz była czteroosobowa rodzina. Trzech braci i matka. Na jesień woziłem zboże, pracowałem jako traktorzysta. Przywoziłem do spichrza w narach zboże. Zapamiętałem, gdzie złożyli to zboże na siew. Jak już byliśmy w beznadziejnej sytuacji, wybrałem się w nocy, wziąłem narzędzia i woreczek. Poszedłem do tego spichrza, temperatura sięgała -4̊̊̊̊0 C. On znajdował się ok. 40 km za sowchozem. Wiedząc, gdzie chowają to zboże, zrobiłem małą dziurkę i podstawiłem woreczek, nazbierałem 2 kg zboża. Bardzo mi zmarzły ręce. Szczęśliwy zatknąłem tę dziurę i wróciłem do lepianki, w której mieszkało 5 rodzin. Budzę matkę, i wołałam „Jedzenie!”. Dwa pokoje lepianki się obudziły i ludzie byli szczęśliwi, że jest coś na ząb. Znalazł się młynek do kawy i kręcą to zboże. Woda się zagotowała. Każdy się najadł, starczyło dla wszystkich. Przypomniały nam się czasy przed wojną, kiedy to jedzenia nie brakowało. Zdobyłem to jedzenie z narażeniem życia, wilki tam biegały po stepie, a ja poszedłem i nikt mnie nie zauważył. Poszedłem jeszcze dwa razy i jeszcze im przyniosłem. Od tego leżenia na zimnej ziemi bardzo się rozchorowałem, dostałem temperatury. Zdążyłem zrobić skrytkę w rogu tej lepianki, wstawiłem tam woreczek zboża i zaglinowałem. Nikt nie wiedział, lecz któregoś dnia wzywają mnie do miejscowego NKWD. Nie spodziewałem się, o co chodzi, ale trochę przeczuwałem. Pracownik NKWD sadza mnie i czyta mi napisany protokół, że ja kradłem to, tego i tego dnia. I prosi, żebym to podpisał. Mówi, że jak się przyznam, to dostanę 5 lat, a gdy się nie przyznam to 10 lat. Najpierw się wypierałem, on długi czas mnie męczy, ale myślę sobie, że to żadna różnica, czy 5 czy 10 lat. Jak dostanę się do łagru, to nawet 5 lat nie przeżyję. W końcu  zamknął mnie i poszedł. Zaczął sprawdzać ten spichrz, kłódki wiszą jak wisiały, pyta się magazyniera, czy ktoś mu kradł zboże, a on powiedział, że nie. Okazało się, że ten magazynier czuł się  moim dłużnikiem, bo kiedyś mu pomagałem. To on mnie wybawił z tej sytuacji. Po kilku tygodniach mnie spotyka i mówi „Widzisz, ja Ruski i komunista, a Cię nie zdradziłem i nie powiedziałem na Ciebie nic, a Twoi Polacy Cię zdradzili”. Ogłoszono potem amnestię i trafiłem do Armii Andersa. Przyjechał delegat, który spisywał do wojska.

W tak prosty sposób trafił Pan do polskiej armii? Zaczął się dla Pana wojenny szlak…
Opowiem wam o drodze do Włoch. Znowu przyszła zima sroga, ale wiedzieliśmy, jak ją przeżyć. Mieliśmy jechać do Polski, ale nie było to zorganizowane. Musieliśmy czekać, dostaliśmy rozkaz jazdy do Pawłodaru, a potem do miejscowości na południu Kazachstanu. Trzy dni podróżowaliśmy. Jak już się tam dostaliśmy, to była przesiadka, a żeby się dostać do pociąg, trzeba mieć bilet, bo inaczej nie wpuszczają. Przychodzi delegat z naszego  wojska i mówi, że jak się na siłę nie dostaniemy, to on nam nie pomoże.
Jak dojechałem już do Ługowego, były naokoło wielkie góry, takie ośnieżone, a na dole zielono. Zielona równina. I tam był obóz. 10. Dywizja tam się organizowała.  Wszystkich nas, zanim umundurowali, posłali na tzw. woszobojkę - to tam, gdzie się wszy niszczy. To taka łaźnia. Całą odzież zanosiliśmy w jedno miejsce, tam temperatura ok. 100 stopni. Potem dopiero nas umundurowali. Dzięki  tym mundurom i pasom  to człowiek zupełnie inaczej się poczuł. Już żołnierzem.  Mieliśmy takiego szefa - uratował się, nie wiem, jakim sposobem -przeżył Katyń. Strasznie się nad nami znęcał. Wyprowadzał nas na kawałek suchej  łąki, gdzie można było maszerować i musztrę nam dawał.
 Wyżywienie było tam bardzo marne. Garść sucharów z ciemnego chleba dostawaliśmy,  tzw. herbatę do tego i tzw.  zupę Bałannę. Wiecie co to jest? Woda, w której z kaszy manny krupki pływają, tyle, że mogłem je policzyć. Wokół tego naszego obozu, było też wiele ludzi - Polaków, którzy dostali się tam z całymi rodzinami: przeważnie kobiety i dzieci.

Pierwszy etap podróży – to Iran?
Tak. Wyjazd wojska do Iranu… Była śnieżna noc. Nasze namioty zasypało, przeciekały. I wtem alarm. Mamy się zbierać, pobudka. I wymarsz.  Na dworzec kolejowy w śniegu po pas brnęliśmy. Nie mówiono nam, dokąd pojedziemy. Ale pociąg podstawiony, kazali ładować się do niego. Wsiedliśmy – też nam nic nie mówią. No ale zamknęli nasz wagon i pociąg ruszył. Myśmy stali tam mokrzy w tym wagonie, ale człowiek, jak zmordowany, to zaśnie (szliśmy duży kawał pieszo).  W pewnym momencie zauważyłem, że ciepło się robi. Byliśmy już chyba z kilkaset kilometrów na południe. Dojechaliśmy do portu nad morzem Kaspijskim. Wtedy na statek. A na statku już niewiele miejsca było. Bo ci, którzy prędzej zjedli, co nam dano na stołówce, a  to było parę tysięcy ludzi, to już pozajmowali cały pokład, gdzie jakie miejsce było.  A dla nas zabrakło miejsca, żeby się rozłożyć na pokładzie. Ja mówię do kolegi, że w nadbudówkach luki są. Dziura była i wleźliśmy tam. I tam żeśmy zasnęli, a tu wojsko ładowali i ładowali. Jeden na drugim prawie leżał. Parę tysięcy ludzi się zmieściło, a to były zwykłe małe tankowce. Kursowały po morzu kaspijskim do Persji (dzisiejszego Iranu). Ten otwór, w który myśmy wleźli, zawalili nam jakimiś workami. Dla przyzwoitości zaczęliśmy sprawdzać, co w nich jest. Nóż mieliśmy, jeden worek prujemy: chleb, suchary. Bierzemy do swoich tornistrów – bo nie wiadomo, gdzie jedziemy. Co będzie, to nikt nam nie powiedział. Następny worek rozpruliśmy: śledzie solone. Też wzięliśmy te śledzie. Jeszcze jeden worek próbowaliśmy:  suszona kiełbasa. Jest suszona kiełbasa? Wyrzuciliśmy śledzie. Kiełbasa to było wyżywienie oficerskie. Objedliśmy się niesamowicie. I zapas mieliśmy. Odnaleźliśmy w rurczołach kran z wodą to i mieliśmy wodę do popicia. A tam to była straszna rzecz: bo tyle ludzi, a każdy chciał pić. Dostał śledzie solone, to tym bardziej chciał pić! A kran tylko jeden był na pokładzie. I żandarmi stali, kto przychodził z manierką, to mu ją wyrzucali do morza, bo manierki tu miały mały otwór. Musiał każdy przyjść z menażką. Menażki…  jedna w drugą wchodziła, takie angielskie, płaskie, kwadratowe. A my wody mieliśmy pod dostatkiem. Wszystkiego. A najgorzej było, gdy ludzie potrzebowali się załatwić. Oni nam pobudowali przy burcie prowizoryczne latryny. Jak ktoś się załatwiał, to leciało do morza. To było pomyślane nawet z sensem, ale jak wiatr wiał, to coś, co miało iść do morza, leciało na pokład.  No, straszne były rzeczy.
 Pewnej nocy statek się zatrzymał i padł rozkaz: wyładowywać się! Molo było prowizoryczne, wyleźliśmy. Kto może, tu, gdzie stoi, ma spać. Rozłożyliśmy się. Plecak pod głowę i śpimy. Obudził nas głos sprzedawców nawołujących do kupna. Po rusku wołali: jajca wariennyje,  tj. jajka gotowane. Ja to pamiętam do dzisiaj. Spałem przy witrynie na chodniku, rano patrzę w nią: takie bloki chałwy oraz rozmaite inne słodkości. Wszystko na tej wystawie. Oj chyba, myślę, śnię. W końcu okazało się, że to jest prawda, że już jesteśmy w takim kraju, gdzie wszystko jest. To było w Pachlewi - taka miejscowość w Iranie nad morzem Kaspijskim. Potem było jedzenia w bród. Ile kto chciał. Wszystko głównie na ryżu.

Jak wspomina Pan pobyt w tym egzotycznym miejscu?
Zaczęło się wojsko. Znowu nas wysłali do łaźni. Trzy namioty połączone ze sobą. Rozbieraliśmy się w pierwszym. Obsługa to było wojsko hinduskie. Zdzierali z nas odzież i na kupę tam rzucali, a nas do drugiego namiotu, w którym była łaźnia polowa. Gorąca woda, mycie. Po kąpieli stał hindus z naczyniem z proszkiem - to było DDT. (Po wojnie u nas w Polsce owady tym niszczyli, to taki palący proszek.) Każdemu, gdzie owłosienie było, sypali tym proszkiem. To piekące było niesamowicie. I do następnego namiotu.  A w tym namiocie bielizna nowa, czysta i umundurowanie. A tamto wszystko stare do spalenia. Także już byliśmy gotowi do dalszej drogi. Przyjechały ciężarówki perskie i do tych się ładowaliśmy.
 Byłem zachwycony tym, jakie oni mają tam kanały nawadniające, kiedy patrzyłem, jak woda pod górę płynie, sam nie wierzyłem, że tak może być. Ale tak to wyglądało, pod górę i potem dalej płynie na pola. I tak jechaliśmy aż do gór. A po tych górach szosa na jeden samochód, a Persowie się mijają i  pędzą jak szaleni. My w strachu, że zlecimy zaraz do tej przepaści. Tam były takie wypadki, ale oni jak diabli zachowywali się na tych drogach. Przez góry przejechaliśmy… po drodze Wojtka żeśmy kupili. A pamiętacie Wojtka? On bardziej słynny jak nasze wojsko! Taki miły niedźwiadek. Potem dotarliśmy do Iraku. No i dalszą drogę jechaliśmy przez pustynię piaszczystą taką ścieżką, a potem znalazła się szosa asfaltowa, którą wybudowali Anglicy, żeby mieć dobry dostęp do Iranu. Jechaliśmy i przez  pustynię kamienną. Jak będziecie kiedyś w Jordanii, a to się nazywało Transjordania w tamtym czasie, to są tam takie olbrzymie czarne głazy. Pustynia cała z tych głazów jest stworzona. To było niesamowite. Nie było piasku, niczego, tylko czarne głazy. Mówili, ze to diabeł usypał pustynię taką czarną. Jeszcze jak jechaliśmy pierwszy raz, to był zbiór pomarańczy. My kolumną jechaliśmy do Palestyny, a tam bardzo dużo było samochodów, które wiozły pomarańcze ze zbiorów. Jak przejeżdżaliśmy, to rzucali w nas pomarańczami ci robotnicy. Najadłem się do syta chyba do końca życia tych pomarańczy. Ale jeszcze lubię. One nie brzydną. Ale tak jadłem, że aż nie mogłem gryźć, zęby cierpły.

A jak wspomina pan gen. Andersa?
Ja miałem z nim spotkanie, nawet bliskie. On wizytował szpital, a ja byłem w owym czasie w tym szpitalu. Miałem zastrzyk. Nie myłem przez trzy dni ręki, bo gen. Anders mi ją podał. To było na południu Włoch.

Proszę opowiedzieć nam o działaniach we Włoszech…
Jak już przyjechaliśmy do Włoch, ja trafiłem do artylerii przeciwlotniczej. My byliśmy żołnierzami bardzo dobrze wyszkolonymi. Naprawdę. Każdy żołnierz przechodził bardzo surowe wyszkolenie. Nie było tak, że ktoś unikał zajęć. Ja byłem w obsłudze dział przeciwlotniczych i sprzętu. Do Włoch popłynąłem drugim rzutem, razem ze sprzętem.
Takie przygody mieliśmy na morzu… Musieliśmy się po drodze schronić na Sycylii, bo Niemcy bombardowali w tym czasie Włochy, tam gdzie mieliśmy lądować. Przez jakiś czas byliśmy w porcie. On był chroniony zaporami podwodnymi. W końcu jak ruszyliśmy, to kolejną przygodę mieliśmy, bo wjechaliśmy w pole minowe i w kapokach czekaliśmy prawie całą noc na pokładzie. Śnieg prószył i wiatr rąbał. Kapitan widocznie zawinił, może nie orientował się. Okręty marynarki wojennej rano się zjawiły i powyławiały wszystkie miny przed nami. Potem szczęśliwie dojechaliśmy do miejscowości Bari. To jest duże miasto i to właśnie  w tym czasie, kiedyśmy na Sycylii przebywali, było ono bombardowane. Kilkanaście statków blokowało wejście do portu, bo zatonęło. Było bardzo nieprzyjemnie. Tam dużo ludzi zginęło: żołnierzy, marynarzy.  W końcu wyładowali nas i po kilku dniach postoju w porcie ruszyliśmy do naszego oddziału. Mieliśmy sprzęt, tzn. działa, amunicję i ciągniki. Dotarliśmy do niewielkiej miejscowości w pobliżu Campobasso. Był tam umiejscowiony szpital już czekający na rannych.
Dotarliśmy do swoich oddziałów. Obsługa już pozajmowała stanowiska. Ale jeszcze nie miała sprzętu, dopiero my go przywieźliśmy. Tam rozlokowaliśmy się już na swoich działach. I tak już zostaliśmy na tej górce. Tam czekaliśmy na samoloty. Ale Niemcy samolotów mieli już bardzo mało. Gdzie indziej ich potrzebowali – na froncie wschodnim… No, ale trochę ich mieli. Czekaliśmy. Pewnego dnia przyleciały samoloty, ale to były nasze, tylko nierozpoznane, bo przyleciały takie Spitfire’y, które miały obcięte skrzydła. Poprzednie miały zaokrąglone. Któryś z oddziałów pomylił się. Nie poznał, że były nasze odznaki i zaczęli strzelać do nich. Podawali od jednego do drugiego i wszyscy wkrótce strzelali. A ja byłem jeszcze takim zwykłym żołnierzem.  Dowódca mojego oddziału - kapral przedwojenny - był rozpoznał, że to sylwetki naszych samolotów. I nie dał rozkazu do strzelania. Ja wtenczas mogłem taki Spitfire zestrzelić, byłem w obsłudze działa. Byłem przy dziale, działo było gotowe do strzału, a ja obok kilkanaście metrów miałem taką jamę sobie zrobiłem z głazu i postawiłem karabin maszynowy - moim zadaniem była obrona działa. Jeden z samolotów zauważył nas, nie strzela - pikuje na nas. A ja przecież mogłem mu puścić serię, bo przeleciał nade mną jakieś 10 metrów. Jeśli nawet nie mniej - widziałem pilota z daleka. Nie otworzyłem ognia, on sobie przeleciał. A ci, którzy do niego strzelali, duże zniszczenie nam zrobili. Byli i zabici i ranni. Własne samoloty, tak to na wojnie bywa, nierozpoznane. 
Staliśmy tak z 1,5 miesiąca, czy 2. Staliśmy na szczytach gór, a pod nami chmury leciały. Pierwszy raz to w życiu widziałem, tak wysoko byliśmy. Potem nadeszła zmiana stanowiska. Okopaliśmy się, zrobiliśmy sobie taki schron, rozebraliśmy tam jakąś szopę, ziemią przysypaliśmy. No i  zwinęliśmy żagle, już nie mieszkaliśmy na statku. Zatrzymaliśmy się w miasteczku. Jak tam nas Włosi przyjmowali serdecznie! Straszna bieda tam była w tym czasie. Nie mieli nic. Ani jedzenia specjalnie, ani pieniędzy. A najbiedniejszy to był ksiądz.  Jak msza się odbywała, to ludzie wrzucali mu centimy na tacę. To tak jak nasze grosze teraz. A był to wykształcony ksiądz. Religijnie i nawet historycznie.  Kiedy przybyliśmy, mieliśmy wiele pieniędzy włoskich. Wrzucaliśmy mu na tacę tyle, że się wkrótce nie zmieściło. Więc on podniósł komżę i chodził z komżą. Nas to rozbawiło, to wsypaliśmy mu tych lirów!  A każdy z nas miał ich sporo. Aż mu się w tej komży nie mieściło. Dziękował nam i za chwilę na mszy zaczął opowiadać historię Polski. Wszystko tym Włochom opowiedział. I powiedział: „Musicie ich przyjąć godnie, bo to są bohaterowie”. Jak wychodziliśmy z tego kościoła, nie pojedynczo, tylko po wojskowemu, to nas tam prawie rozszarpali. Każdy do siebie ciągnął, żeby nas ugościć. Ale to myśmy raczej więcej ich gościli, bo mieliśmy wyżywienie i pieniądze. Taka feta tam była, że nie mogliśmy się rozstać. Trwało to z 10 dni.

Nagle o północy pobudka. Wyczytują, że ten, ten i ten - do samochodu. Samochody stały, czekały, my w ogóle nie wiedzieliśmy, o co chodzi. Nikt nic nam nie powiedział. Wsiadłem. Jedziemy w ciemną noc i tylko wybuchy słychać gdzieś z daleka. „O! Gdzieś na wojenkę jedziemy”. Tam, gdzie byliśmy, była wojna patrolowa. Od górki do górki nasze i niemieckie patrole chodziły. Jak się spotkali, no to strzelali do siebie. Nie wiemy, co się dzieje.

W końcu się rozwidniło, my dalej jedziemy, raptem STOP, zatrzymujemy się. „Wysiadać z pełnym rynsztunkiem!”. Samochody odjechały. Takie siatki tam były rozciągnięte z napisami: „Nie bądź głupi, nie daj się zabić” - trzeba było szybko przebiegać, bo zasięg tej artylerii był aż tam, gdzie właśnie byliśmy.

Biegliśmy do takiego gaju oliwnego i tam kazali się zatrzymać. Myśmy się zatrzymali, a byliśmy zmęczeni, bo nikt w nocy nie spał. Ja pod taką oliwką się rozłożyłem, a inni gdzie tylko mogli. W takim jarze dalej, angielska artyleria dział, tacy chłopcy sobie baraszkowali i śniadanie jedli. CIĘŻKA ARTYLERIA! To ja byłem w przeciwlotniczej, jeszcze nie w artylerii. No i ci chłopcy tak śmieją się, zabawiają, a ja zdrzemnąłem się pod tym drzewem. Raptem jak nie huknie! Pierwszy raz słyszałem jak działo, jakieś 50 m od nas, wylatuje w powietrze. Trafił w niego pocisk niemiecki, a po tych chłopcach tylko szczątki zostały, bo nawet z tej oliwki, pod którą leżałem, krew kapała. Tak sobie myślę „to żeśmy dobrze trafili” i zaraz kazali nam przenieść się chyłkiem w drugie miejsce. „I tu kopcie sobie rowy”. A były niektóre już wykopane, bo przed nami wojsko hinduskie tam stało. My ich luzowaliśmy.

No i każdy do swojej dziury, każdy sobie tam coś poprawiał, żeby się zmieścić. Było to szerokości i długości grobu, żeby pocisk nie trafił. Ja znalazłem taki rów, wskoczyłem do niego, zacząłem sobie poprawiać, ale musiałem się wynosić, bo tam pogrzebany był hindus. Musiałem szukać innej dziury... No i zaczęło się.


Jaki obraz Monte Cassino Pan zachował w pamięci?

Z jednej strony był klasztor Monte Cassino, a z drugiej Monte Cairo (2000 m n. p. m.). Także jak kto tylko zapalił papierosa w zimie, to już na niego leciał pocisk, jak nie artyleryjski, to moździerzowy.  
Raz przyjechał na wizytację dowódca naszej baterii. Bardzo porządny facet. Przyszedł do nas wieczorem i pyta: „Jak chłopaki? Co u was?” „Yy wesoło tutaj”. On palił papierosa, taki był zdenerwowany. No i faktycznie tak było, bo jak on pokazał się z tym papierosem pod gołym niebem, to od razu w nas strzelali. On wtedy szybko zgasił. Długo u nas nie posiedział i zaraz: „Trzymajcie się chłopaki, trzymajcie, uważajcie, chowajcie” itd., a my zostaliśmy.

Wtedy było przyzwoicie jeszcze, do pierwszego jako tako spokojnie, chociaż ludzie też ginęli. A jak się zaczęła ofensywa, to z naszych odcinków frontu - bo tam i Francuzi obok stali – strzelało 2000 dział. Był jeden tylko huk, tak jak z karabinu maszynowego (gest pokazujący karabin maszynowy, odgłos „tatatatatatatan”). Myślimy: „Chyba wszystkich ich wytłukli”. Ale okazało się, że jak tylko zaczął się ostrzał,  wszyscy Niemcy schowali się do swoich dziur, bunkrów. A jak przerwa była i piechota poszła do natarcia, to spotkała się z takim ogniem od karabinów maszynowych i artylerii, że już w pierwszej chwili wielu naszych chłopców zginęło. Dowództwo próbowało poderwać się do ataku, a jak się poderwali, to spotykali się z takim samym ostrzałem. Natarcie się załamało, wielu zginęło.



Z historii wiemy, że toczyły się niezwykle zacięte walki...
Ci pierwsi, co starali się zdobyć Monte Cassino, nie powiedzieli nam nic. Trzeba było to działaniem rozpoznać. Po pierwszym natarciu było nas za mało. Dlatego kto był z tyłu, czy był kucharzem, czy jakimś - jak to mówiono na takiego służącego oficera - fajfusem (śmiech), kogo tam mogli, zmobilizowali, by uzupełnić oddziały. Drugim razem już wiedzieliśmy, gdzie, jak i kto broni, nie pchaliśmy się na hurra. Po kolei zdobywaliśmy bunkry. Były takie samochodziki małe, angielskie, bardzo szybkie i wytrzymałe. Był taki oddział, który dowoził je pod samą linię frontu z amunicją i zaopatrzeniem, a potem błyskawicznie uciekali. Jak szaleni latali tam, bo zmobilizowali dobrych kierowców. Zwozili rannych, a potem też poległych. Szpital w Campobasso, miał mnóstwo roboty. Bez przerwy. Bez przerwy dowozili im rannych, nie tylko Polaków, ale też Niemców. Tego nie mogliśmy znieść. Jednak jak ktoś uczciwie prowadzi wojny, to zabija, ale jak wróg ranny, to się nim daje zaopiekować.



A jaki był udział Polaków?

Polaków była liczba wysoka, ale nie na tyle, by zrobić trzy brygady, utworzono tylko dwie. A dużo zginęło, około tysiąca ludzi. Potem, po tej całej masakrze pod Monte Cassino, było nas tyle, ile w jakimś dość dużym miasteczku.

Jak zaczęła się ofensywa, trafiliśmy na takie oddziały niemieckie, które luzowały tych, którzy byli na pierwszej linii.  Oni wtedy szli z drugiej strony na klasztor, na swoje stanowiska i trafili pod nasz ogień artyleryjski. Mieliśmy tę satysfakcję… Bunkry były tak rozmieszczone, że jeśli zdobywało się jeden, to z drugiego bunkra Niemiec strzelał w plecy. Nie było do końca wiadomo, gdzie są jakie bunkry. Trudno było kogoś zastrzelić, jak był w bunkrze, trzeba było tam granat wrzucić. Przed takimi kilku naszych leżało, bo jednego bunkra bronił drugi. 
Także nieraz dochodziło do walki wręcz. Jak strzały umilkły, znajdowaliśmy dwóch żołnierzy, niemieckiego i polskiego, splecionych w uścisku, obu nieżywych. W końcu Niemcy, po dniu takiej walki wiedzieli, że muszą się wycofać. W ten sposób zdobyliśmy klasztor Monte Cassino. Największe starty miała 5 Dywizja.

 Gdy tam walczyłem, miałem 20 lat. Przeważnie ludzie mieli 22, 24 lat. W naszej3 Dywizji Strzelców Karpackich byli młodsi, starsi byli w 5 Dywizji, jako pierwsi wzięci do wojska z łagrów. My byliśmy z Kołchozów i innych takich. Myśmy dołączyli nie do dywizji, a Brygady Strzelców Karpackich. Właściwie myśmy ich bardziej wchłonęli, bo było nas więcej, parę tysięcy.  Sporo było np. Białorusinów, Ukraińców, którzy podawali się za Polaków i zostali wcieleni do wojska. Żydzi też walczyli.
Zjednoczyliśmy się, ale oni nas nazywali „prawosławnymi”, a my ich „ramzesami”. Bardzo się lubiliśmy, dla nas byli wzorem. U nas nie było pruskiej, przedwojennej dyscypliny, że żołnierz musiał salutować kapralowi. U nas wszyscy byli kolegami. 



Jak Pan to wszystko przeżywał?

Strachu to ja cały czas miałem pełne portki. Jak byliśmy pod Monte Cassino, nas przydzielili  do pomocy, nie byliśmy ani w piechocie, ani artylerii polowej. Jedni byli do wożenia amunicji, drudzy do donoszenia, inni do zadymiania czołgów czy piechoty, żeby Niemcy nie mieli wglądu, bo oni z góry na nas patrzyli.
Miałem ze sobą brata starszego, a jego przydzielili do zadymiaczy. Był zupełnie daleko ode mnie. To były takie olbrzymie bańki ze środkiem chemicznym. Zapalało się to i one dymiły.

Chciałem przenieść się do brata. Szedłem sobie spokojnie, cisza była, ale w pewnym momencie Niemcy zaczęli ostrzeliwać zabudowania obok. Jak po tych chałupach pociski rozrywały się, ja przerażony nie wiedziałem, gdzie się schować. Jedno zabudowanie miało wejście do piwnicy. Wskoczyłem tam i leżę. Był tam brud, śmieci. Czym prędzej chciałem stamtąd uciekać, lecz jak wybiegłem, byłem cały w takich czarnych pchłach. W życiu nie widziałem tylu pcheł. Nie wiedziałem, czy bać się strzałów, czy pcheł. Niemcy w końcu przestali, ja wróciłem i musiałem zdjąć z siebie całe umundurowanie, żeby się pozbyć tego robactwa.
Potem, jak  drugim razem szedłem do brata, Niemcy też strzelali. Tym razem naprawdę nie było gdzie uciekać, więc położyłem się na piaszczystej drodze i czekałem. Chciałem przeskoczyć do takiej skarpy obok, ale się bałem, no i słusznie, bo gdy miałem się już podnieść, pocisk właśnie rąbnął w to miejsce. Jakoś się udało. Przeżyłem.




Co się działo po zdobyciu klasztoru?

Wielka pompa była. Anglicy udekorowali gen. Andersa Orderem Łaźni, co podobno było wielkim zaszczytem. 
No ja wiem? Było też smutno,  jak zaczęli znosić z pobojowiska naszych chłopaków. Zapamiętałem taki wstrząsający obraz… owiniętego plandeką lub płótnem poległego, którego ręka zwisała spod przykrycia. Ich przywiązywali do noszy i zwozili na cmentarz, wtedy jeszcze prowizoryczny. Smutno było, bo jak się szło na wojnę, był komplet, a teraz to ten zginął, to tamten...



Byliśmy cały czas w pościgu za Niemcami, od kiedy ci wycofali się spod Monte Cassino. Forsowaliśmy rozmaite linie oporu: linię Gustava, linię Gotów itd. Pchaliśmy się cały czas do przodu. Biliśmy się najpierw nad Adriatykiem, potem w górach. Była miejscowość, taka wioska, na dole szła wąska dróżka. Musiałem iść za potrzebą, to poszedłem. Siedzę w kucki, patrzę – tam jakiś przewód, drucik. Przyglądam się zaciekawiony, a tam w chwastach, taki kwadracik, troszkę większy leży! ( pokazuje leżącego na stole smartphone'a).

To była mina przeciwpiechotna. Jak żołnierz zahaczał o drut, to mina wybuchała na ziemi i urywała nogę lub dwie. A były jeszcze „skaczące jacki”. Wyskakiwał pocisk na wysokość ciała żołnierza i tam wybuchał. Ja tę minę odkryłem. Jak wróciłem, przyjechali saperzy. Dość późno, bo jeszcze na dole, na dróżce, jechali obserwatorzy z naszego pułku (artyleria ma zawsze swoich obserwatorów na pierwszej linii).

Jechali czwórką samochodem po tej dróżce, a z drugiej strony - bo to było w dolinie - taki Włoch, gospodarz, leci z tej góry i  krzyczy: „mines mines!”, a oni nie zrozumieli. Raptem jak mina wybuchła, trzech od razu zginęło, samochód do góry kołami, rozerwany na pół. Jeden z nich, jeszcze żył i znalazł się skądś nagle ksiądz, dał mu ostatnie namaszczenie. A czwartego nie było! Dzwonimy, pytamy „gdzie ten czwarty?”, to był przecież dowódca. W pobliżu rosła taka wielka kukurydza, saperzy przyjechali i rozminowali cały ten teren. Oni wylecieli na podwójnej minie, olbrzymi wybuch. Mówią, że jechało czterech, a mamy tylko trzech. Myślimy sobie, że ten może gdzieś wysiadł. Wieczorem jechał motocyklista, wszedł do tej kukurydzy i znalazł czwartego. Wybuch odrzucił  go o 40m od miejsca, gdzie była mina. Takie smutne historie...


Ale sukces bitwy ogromny…

W końcu daliśmy łupnia Niemcom. Jak szliśmy w pościgu Adriatykiem, zrobili sobie front i stanowiska przy mieście Ankona. Wówczas dołączyła do nas 5 Dywizja. Długo się zbierali, dopóki swoje uzupełnienia robili. Obeszli ich z drugiej strony, wzdłuż Adriatyku, zamknęliśmy z jednej i drugiej strony, wzięliśmy 2 tys. jeńców. A byli w wojsku niemieckim też Polacy, którzy podpisali listę Volksdeutscha, potem ich synowie też byli brani do wojska. Także i pod Monte Cassino jest spory kawałek cmentarza dla nich.
Myśmy byli bardzo rozgoryczeni. Już w Jałcie nas podzielono. Zwłaszcza Roosvelt to był chory człowiek. On się zgadzał na wszystko, byle szybciej odbić, a że tam pół Polski zabiorą, to nie będą ci Polacy nadskakiwać.  Uważał nas za buntowników. A Churchill też się nie wzbraniał.  Zarzucali mu, że przecież miał nas bronić. „Ale nie broniłem was przed tym, że Rosja wam pół terytoriów zabierze!” – powiedział. No, wykręcił się sianem. 

Byliśmy dla Anglików ciężarem. Wojna się skończyła, a tyle wojska tam zostało. Stworzyli nam Korpus Zatrudnienia i Rozmieszczenia. Nie było co ze sobą robić, ja nie byłem do nich przychylnie nastawiony. Nieraz mówili: „You fucking, bloody Polish people”. Tak było. Polacy, którzy zostali mimo to, nie mieli łatwo. Miałem takiego kolegę, nazywał się Wacuś Kokosiński – przez 10 lat nie mógł brać innej roboty, tylko budować kolej. Tak decydowały związki zawodowe.


Ma pan bliznę na ręce. To wojenna?
Taaak, to taka pamiątka. Ze strachu oberwałem. Żałowałem tego palca.

- No wiesz, usunę ci ten palec - mówił lekarz, jak mi robił tę operację.
Chciał mi w ogóle całą rękę uciąć, bo gangreny dostałem. Lekarze zajmowali się ciężko rannymi, kiedy ja poszedłem do nich:
 - Tu mi ropa cieknie.
- Aa, to tak ma być.
Dostałem gorączki, straciłem przytomność, nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Odzyskałem świadomość na stole operacyjnym. I usłyszałem: „Przygotować się do amputacji”, a ja mu tak:
- Panie, jak mi pan utniesz tę rękę, to możesz mi pan i głowę uciąć od razu, bo ja skoczę wtedy z miejsca z dachu.
- To  umrzesz!
- To umrę.
Tak jeszcze zdążyłem powiedzieć, a potem mnie uśpili. Jak znowu odzyskałem przytomność, pierwsze co zrobiłem, to sprawdziłem, czy jest ręka. Jest, to już lepiej.



Jakie były Pańskie późniejsze losy?

Po wojnie byłem w tzw. „mrocznej Anglii”. Tam deszcze, mokro, zaczęli nas do roboty gonić, a co najgorsze, że razem z Niemcami, tymi niewolnikami. „Ja z nim wojowałem, a teraz mam z nim iść do roboty?”
Któregoś dnia pomyślałem sobie „co ja mam tutaj z tymi szwabami razem buraki kopać?”. Zgłosiłem się do lekarza z tą ręką, ten wysłał mnie do szpitala. A w szpitalu było jak w raju! Miałem łóżeczko, pościel, wszystko, obsługa dziewczęca, młode dziewczyny, a byłem już zdrów wówczas.

Jeden lekarz zaczął mi wtedy robić infiltracje; to był czubek jakiś! I tu zastrzyki z czegoś dawał. Taką grubą igłą robione (pokazuje), siniaki miałem, przeklinałem, żem poszedł do tego szpitala. Dotrwałem tam do wiosny.

Była wtedy taka historia, że jeden z lekarzy, już po wojnie ściągnął swojego syna z Polski przez „zieloną granicę”, czyli Czechosłowację. Mieli kanały przerzutowe, którymi można było dostać się na zachód. Matka tego chłopca zginęła w powstaniu warszawskim, dlatego on miał swoją przyjaciółkę – siostrę Stasię. Ja się nim też opiekowałem. W końcu zdecydowałem, że jadę do domu, do Polski. Brat mój już tam był, napisał do mnie list, że nie jest tak strasznie, że mogę wracać, wielu wróciło. Myślę sobie „Odwiedzę, a potem wrócę przez zieloną granicę.”. Miałem to w zamyśle, siostra Stasia, która opiekowała tym chłopcem, mówiła: ”Coś ty, zgłupiał, wariacie jeden?! Do komunizmu chcesz wracać?”. Dostałem miej więcej namiary, jak mają mnie tam przemycić przez tę zieloną granicę. Żonę poznałem i rodzinkę swoją musiałem poznać w Polsce… Zwlekałem długo, aż Czechosłowację zajęli komuniści i tym sposobem zostałem w kraju.

Co się zmieniło w Polsce?
Polska początkowo była, jak mówili Rosjanie, „niepewny element”. Pracowałem jako kierowca w cementowni. Tam miałem dyrektora, który był zaprzyjaźnionym ze mną byłym Akowcem – tego nie dawał po sobie poznać. Musiałem go wozić na wszystkie zebrania i spotkania, a on mi bardzo ufał. Miał swój pistolet, jeszcze z AK. Jego zrobili takim przedstawicielem partyjnym, jak oni to nazywali. Jeździł po całym rejonie i uświadamiał tych swoich partyjnych, jacy to są w  Polsce wrogowie klasowi, a ja byłem zawsze wymieniony na tej liście jako były żołnierz, który wrócił z Anglii, co znaczy, że ja też jestem wrogiem.   
W takim przeświadczeniu żyłem. Kiedy ktoś w nocy po schodach chodził, to myślałem: „Cholera, chyba po mnie”. Kiedyś pracowałem w wielkim warsztacie, gdzie przy śniadaniu robotnicy się schodzili w kółko i opowiadali sobie rozmaite historie. Ja opowiedziałem min., jak miałem w czasie wojny, że z głodu umierałem, że żmych i sroki jadłem, a psy jak były to rozkosz. Psy się jadło jak baraninę, jeśli się upolowało.

Jeden z tych słuchaczy zakablował mnie. Ojciec jego miał radio, razem słuchaliśmy Wolnej Europy. A syn? Był kapusiem. Któregoś dnia wzywa mnie ubowiec z naszego zakładu pracy (każdy zakład pracy miał biuro ubowca, i ten nas pilnował. Oni wtenczas dostawali enerdowskie BMW.) Wzywał mnie dlatego, że wiedział, że ja już wcześniej montowałem samochody i motocykle, a on w ten dzień rąbnął w tramwaj zjeżdżający do zajezdni i widełki w motocyklu przygiął. I przychodzi i mówi: „Panie, pomóż, zrób coś! Będę miał wielkie nieprzyjemności.” Nie martwiłem się o jego nieprzyjemności, ale bałem się go. Te widełki rozprostowałem w tokarni, dałem mu, on szczęśliwie pojechał. No a nazajutrz mnie wzywa i od razu: „Co?! Związek Radziecki ci się nie podoba?! Żmych jadłeś?!”. Ja mówię: „Tak, jadłem!”. A miałem przygotowany zmyślony życiorys, którego używałem, bo nie wolno mi było powiedzieć, że byłem na Zachodzie i pod Monte Cassino. „To ja ci zaraz do głowy wbiję!”. Taką mu przysługę zrobiłem, a ten bez mała mnie nie pobił w tej kancelarii. Wyszedłem bardzo zdenerwowany. Potem drugi ubowiec przychodzi do mnie, żeby mu zrobić podobną przysługę, ja odmawiam, bo tak mnie potraktowano, a ten: „Panie! Podziękuj jemu! On powinien pana od razu zamknąć. To jest szeptanka. A wie pan, że za szeptankę to trzy lata by pan dostał i rodzina by nie wiedziała, gdzie pan jest?” Takie były historie i takie czasy.


Serdecznie dziękujemy za tak miłe przyjęcie i niezwykle pouczającą rozmowę…

Wywiad przygotowały: Weronika Borawska, Gabriela Łapkiewicz i Ola Tkacz.