czwartek, 11 grudnia 2014

Nowy Konzerthaus


Czarek Orłowski (1GB)
megaczarek12@gmail.com




Wieczór, 23 października w Szczecinie, rok 1884. Damy ubrane w suknie i kapelusze, gentlemani we wspaniałych frakach zmierzają w kierunku Augustastrasse 48. Przed budynkiem zebrał się tłum. Nikt nie ma wątpliwości, że zaraz rozpocznie się największa gala w mieście. Wygłoszone zostaną przemówienia, zabrzmi „Hymne an die Kunst” Lorenza oraz fragmenty „Stworzenia świata” Haydna. Działalność Konzerthausu zostanie zainaugurowana i uczczona wystawną kolacją z licznymi toastami w „Wiedeńskiej”  restauracji, znajdującej się w ogrodzie Konzerthausu…

Nikt nie zastanawiał się wtedy nad przyszłością tego miejsca, nikomu nie przyszło do głowy, że już niedługo wichry historii zmienią tak bardzo krajobraz i oblicze miasta, a  ten piękny budynek przestanie istnieć.
Dopiero po 130 latach od wielkiej gali w tym miejscu, dzięki pasji i wysiłkowi wielu ludzi, powstanie nowa szczecińska filharmonia, która zostanie ikoną miasta.
Będąc wczoraj w kilku szczecińskich muzeach zrozumiałem, jak bardzo Szczecin zmienił się od tamtego czasu. Powstała Trasa Zamkowa, samochody zastąpiły dorożki, a na Wałach Chrobrego już nie kwitnie handel, już nie stoją kupieckie barki. Informacje o nieistniejącym Konzerthausie znalazłem dopiero w Starym Ratuszu na Podzamczu, było tam wiele zaproszeń na koncerty i bankiety organizowane przy dzisiejszej ulicy Małopolskiej. Zapytałem Pani Kustosz muzeum, dlaczego tak wiele wydarzeń organizowano w tym miejscu. – „Każda licząca się szczecińska firma organizowała bankiety właśnie tam, na jednym z balów, gościom z Holandii podano aż 28 potraw! A sami muzycy grali rocznie około 2300 koncertów! Konzerthaus stał się prestiżowym miejscem w Szczecinie” – mówiła.
Po 130 latach historia zatoczyła koło. Już nie na Augustastrasse, ale na ulicy Małopolskiej, w piątkowy wieczór rozpoczął się tydzień inauguracyjny. Przybył Prezydent Bronisław Komorowski, wielcy artyści muzycznego świata zjechali się do Szczecina, do nowej, pięknej filharmonii, która rozświetla się w nocy 25 tysiącami świateł i której styl architektoniczny nawiązuje do panoramy naszego miasta, z wieloma budowlami o zróżnicowanych wysokościach, stąd też szpiczasty dach filharmonii.

Cykl koncertów inauguracyjnych nowej siedziby szczecińskiej filharmonii zakończył amerykański wirtuoz gitary - Steve Vai. W piątkowy wieczór artysta wraz z orkiestrą Filharmonii Szczecińskiej zaprezentował najbardziej znane utwory ze swojej płyty "Sound Theories".  Vai uznawany jest za jednego z najwybitniejszych gitarzystów.

Jak przyznał, filharmonia w Szczecinie bardzo mu się spodobała. - "Trzeba mieć wiele odwagi, aby stworzyć budynek, który tak różni się od architektury klasycznej czy konwencjonalnej. Tutejsza scena brzmi bardzo dobrze, choć nie należy do najłatwiejszych" - mówił Vai.

Czy nowa filharmonia w Szczecinie godnie zastąpi dawny Konzerthause?

Tego jeszcze nie wiemy, ale na pewno inicjuje nowy rozdział historii kulturalnej Szczecina.






 


Wspomnienia z campu



Natalia Wąsik  (3C)
sonia-fogg@autograf.pl



Wie ein Fest nach langer Trauer,
wie ein Feuer in der Nacht.

Krajobraz z serii tych, których zdjęcie można powiesić sobie na ścianie - góry porośnięte winoroślami, w dole woda wielka i czysta (jezioro Garda). Uważny obserwator dopatrzy się jeszcze jednego elementu, który raczej nie przystaje do pejzażu z wakacyjnej pocztówki. Pomiędzy cyprysami a winogronami, na jednym ze wzgórz, znajduje się cmentarz; spoczywa tam prawie 22 tysiące żołnierzy niemieckich, którzy walczyli we Włoszech w czasie drugiej wojny światowej. Odkąd cmentarz ten został założony (a było to w roku 1955), opiekę nad nim sprawuje niemiecka organizacja Volksbund Kriegsgräberfürsorge. Jej głównym celem jest pielęgnowanie pamięci o ofiarach wojny. Odbywa się to poprzez utrzymywanie cmentarzy, na których spoczywają żołnierze. Ważnym zadaniem Volksbundu jest także edukacja. Co roku organizowanych wiele tzw. "workcampów" (nikt nie nazwie tego "obozem pracy"). Miałam szczęście spędzić na jednym z nich ponad dwa tygodnie wakacji i bez patosu mogę stwierdzić - ten camp zmienił moje życie.

Wyjazd podzielony był na dwie części - pierwsza z nich odbywała się w Soltau (w Niemczech), druga w Costermano (we Włoszech, nad wspomnianym we wstępie jeziorem Garda). Pierwsza - poświęcona pierwszej wojnie światowej, druga - drugiej. Część z was pomyśli teraz "nie ma co czytać dalej, przecież nie lubię historii". Dajcie mi szansę, bo choć nie ma się, oczywiście, czym chwalić, uważam za warte podkreślenia, że właściwie od sześciu lat szczytem moich możliwości na historii była ocena dostateczna (choć i zdarzyła się fenomenalna czwórka na zakończenie gimnazjum). Niemniej jednak ja i historia nigdy tymi samymi drogami nie chadzałyśmy.
Na camp pojechałam spontanicznie, namówiła mnie przyjaciółka. Niby chciałam jechać, ale bałam się nadmiaru historii w wakacje. Z takim nastawieniem przyjechała większość osób, które były tam pierwszy raz. Stali bywalcy wiedzieli już, na co sie nastawić. Przede wszystkim na ludzi, którzy przyjechali tam z dziewięciu krajów. Pierwszym językiem był tam z założenia niemiecki, ale z czasem wymieszał się on dosyć z angielskim. Trudno opisać w kilkunastu zdaniach wszystko to, co przeżyłam. Ale spróbujcie wyobrazić sobie moje zdziwienie, kiedy dowiedziałam się, że będziemy mieszkać w koszarach, pod prysznicem nie ma zasłonek (ach ta codzienna kąpiel w stroju!), naszymi sąsiadami mieszkającymi za płotem są żołnierze NATO (ok, to nie był płot, raczej podwójna warstwa drutu kolczastego); pewnego dnia zaczepili mnie i zapytali, kiedy nasza grupa wyjeżdża, bo zastanawiają sie, czy mogą już zacząć strzelać. Na szczęście zmienili plany. Nic nie odda atmosfery wieczorów, kiedy siedziałam z Rosjanami i udawałam, że znam rosyjski lub momentu, kiedy wzięłam kolegę z Turcji na rękę, wskoczyłam na stół w stołówce i stwierdziłam, ze nauczę go tańczyć poloneza albo gdy jechałyśmy z przyjaciółką na zakupy samochodem Bundeswehr i opowiadałyśmy kierowcy - żołnierzowi o polskim przysłowiu "za mundurem panny sznurem"…

Nie sądziłam, że w sprzyjających warunkach, historia może mnie zaciekawić. W koszarach braliśmy udział w warsztatach. Polegały one na rozwiązaniu przez nas testu dotyczącego naszych odczuć związanych z pierwszą wojną światową. Należało wybrać jedną z czterech odpowiedzi, czyli stanąć w miejscu oznaczonym odpowiadającą mu literą, a następnie podać uzasadnienie. Innym razem dobrani byliśmy w grupy na podstawie państw, w których mieszkamy, żeby wspólnie zastanowić się, jakie znaczenie miała wojna dla naszego kraju. Zajęcia te uświadamiały nam, jak wiele prawd historycznych istnieje równolegle obok siebie.

Ważnym elementem wyjazdu była tez praca na cmentarzach. W Soltau wszyscy, jak jeden mąż, z zapałem mniejszym bądź większym wyrywaliśmy chwasty, czyściliśmy pamiątkowy pomnik i stawialiśmy zapory na drodze, by uniemożliwić rowerzystom spieszącym do pobliskiego Heideparku jazdę po terenie cmentarza. W Costermano podział obowiązków wyglądał inaczej: część pracowała na cmentarzu, a część została w opactwie (to było nasze drugie miejsce noclegowe) i zajmowała sie biografiami żołnierzy spoczywających niedaleko nas.
Było to zapewne ciekawe przeżycie dla obserwatora - patrzeć, jak różni ludzie reagują na różne historie. Została mi przydzielona postać Christiana Wirtha. Nigdy wcześniej o nim nie słyszałam, ale o jego „wspaniałych niekonwencjonalnych pomysłach” nie było mi dane nie słyszeć. To właśnie ten człowiek wymyślił, że „świetnym rozwiązaniem” będzie informowanie Żydów o zbiorowym prysznicu zamiast mówienia im, że za chwilę zginą w komorze gazowej. Zadanie polegało na wnikliwym wczytaniu się w biografię przydzielonej postaci i opowiedzeniu o niej pozostałym uczestnikom. Podłość człowieka, o życiu którego czytałam i jego pomysłowość, pozwalająca na nazwanie go człowiekiem-orkiestrą niemieckiej armii, poruszyły mnie do tego stopnia, ze na chwilę straciłam kontakt z rzeczywistością. Wywołałam tym niemałe poruszenie - wszyscy teamerzy podchodzili do mnie i pytali, czemu tak reaguję. Całej sytuacji przyglądała się Svenja, Niemka, z którą opracowywałam sylwetkę Wirtha, jedząc pistacje i opalając nogi w promieniach włoskiego słońca.

Camp przede wszystkim uświadomił mi, jak bardzo różnorodny jest nasz świat. A z częścią znajomych z różnych części Europy spotkam się prawdopodobnie na kolejnych wyjazdach. Do wejścia na stronę Volksbundu i znalezienia workcampu, na który wybierzecie się w wakacje, zachęcam każdego, nawet beznadziejne historycznie przypadki. Nie znacie niemieckiego, nie ma problemu - dacie radę z angielskim. Nie znacie żadnego języka, bierzcie się do roboty!
 




 

„Surrealizm to ja”



Agata Chamuła (3F)
agatachamula@gmail.com




Salvador Dali sam przyznał, że skromność nigdy nie była jego specjalnością. W historii zapisał się jako jeden z najbardziej kontrowersyjnych i skandalizujących twórców XX wieku. Jego dzieła stały się częścią współczesnej kultury masowej, a wystawy każdego roku przyciągają tłumy, odnosząc komercyjny sukces na całym świecie. Dali był mistrzem autoreklamy. Przez całe swoje życie kreował kult własnej osoby, tworzył legendy na temat życia własnego i swojej ukochanej żony, Gali. Stąd często jego postać i anegdoty z życia bardziej znane są niż twórczość.

Dali kształcił się w Akademii San Fernando w Madrycie, tam zdobył pierwsze doświadczenia i sprawność warsztatową. Obrazy z jego młodości wyglądają dosyć niepozornie: martwa natura, pejzaże, portrety o stonowanej kolorystyce i lekkich pociągnięciach pędzla. Z czasem jego dziełom bliżej było do kierunków awangardowych niż do klasycyzmu, lecz odwoływał się również do baroku hiszpańskiego i włoskiego oraz akademizmu XIX wieku. Przełom w twórczości Dalego przynieść miała lektura dzieł Zygmunta Freuda, którego techniki psychoanalizy dały intelektualne podstawy dziełom malarza. Pod koniec lat 20 związał się z paryską grupą surrealistów.

Ich drogi rozeszły się w 1934 roku, kiedy to Andre Breton wykluczył Dalego z ruchu, oskarżając go o monotematyczność dzieł i polityczne sympatie wobec generała Franco. Mimo zarzutów Dali twierdził w charakterystycznym dla siebie tonie, że "Jedyna różnica między nim a surrealistami jest taka, że to właśnie on jest prawdziwym surrealistą."

Najsławniejszym chyba dziełem Dalego był obraz "Trwałość pamięci", znany również pod nazwą "Miękkie zegary", znajdujący się obecnie w Nowym Jorku. Bardzo ciekawe są okoliczności powstania tego dzieła, które autor nie omieszkał opisać w swojej biografii. Obraz powstał podczas wakacji Dalego w Port Lligat. Z powodu zmęczenia i doskwierającej migreny malarz postanowił zostać w domu, gdy reszta jego przyjaciół wybrała się do kina. Zjedzony tego wieczora wspaniale dojrzały roztapiający się camembert miał zainspirować Dalego do rozmyślań nad "supermiękkością" rzeczy. Udał się do swojej pracowni, by jeszcze raz spojrzeć na obraz, nad którym właśnie pracował, jak to miał w zwyczaju. Był to skalisty pejzaż z uschniętym drzewem przedstawiający okolice Port Lligat. Wcześniejsze przemyślenia stały się podstawą do olśnienia, którego doznał Dali, rysując przed nim wizję dwóch roztapiających się zegarów. Gdy po zaledwie dwóch godzinach Galia powróciła do domu, najsławniejsze dzieło Dalego było już ukończone.

Dali był człowiekiem niezwykle kreatywnym, jego nieograniczona wyobraźnia i potrzeba tworzenia nie pozwalały mu ograniczać się tylko do jednej dziedziny sztuki. Podczas swojego burzliwego życia zajmował się również rzeźbiarstwem, projektowaniem mody, fotografią, napisał wiele esejów i rozpraw na temat sztuki dawnej i mu współczesnej. Kilkakrotnie znalazł się również w roli reżysera, tworząc między innymi głośny film "Pies andaluzyjski".

Mimo upływu lat fascynacja Dalim wciąż rośnie. Jego styl bycia i autokreacji stał się podstawą i inspiracją dla wielu współczesnych artystów. O Dalim napisać i przeczytać można bardzo wiele, ale lepiej popatrzeć na jego obrazy – reprezentacje idei, filozofii i artystycznych dążeń. Jak powiedział sam mistrz: "Malarzu, nie jesteś mówcą! Maluj więc i milcz!".